Były takie chwile, że wydawało się, iż ten horyzont powoli się domyka. Ukraina była na demokratycznej ścieżce, Aleksander Łukaszenko wydawał się momentami przewidywalny i otwarty na Zachód, poprawialiśmy stosunki z braćmi Litwinami, a i z Rosji dawało się odczuć powiew bardziej przyjaznych wiatrów. Giedroyc robi swoje, jego wizja się przybliża! – myślałem przez chwilę. Naiwnie, jak się zwykle okazywało. Bo po każdej takiej refleksji pojawiały się czarne chmury.
Wyniesieni przez każdy z kolejnych „majdanów" ukraińscy politycy zawodzili, Łukaszenka zaostrzał kurs, a w Rosji, jak to w Rosji, odzywało się echo nieznośnego imperializmu. A więc znów wygrywa Giedroyc ze swoim kantowskim imperatywem!
Trudno było walczyć z tą myślą. Trudno sprzeciwić się jej i dziś, w grudniu 2019 roku. Nad Ukrainą, po kolejnej fali obywatelskiego przebudzenia, wisi groźny cień normandzkiego impasu. Władimir Putin wyraźnie nie przejmuje się intencjami Paryża oraz Berlina i wzywa Ukraińców do wypełnienia porozumień mińskich, co oznacza odesłanie poczty na Berdyczów. Białoruś – zakładniczka Bat'ki Łukaszenki – balansuje na granicy utraty suwerenności. Rosja znów stroszy pióra i chce się brać za bary z NATO. Tylko z Litwą lepiej, i to musiałoby osobiście ucieszyć wywodzącego się z terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego „księcia", Jerzego Giedroycia.
Czy to koniec sporów? Mogę tylko wyrazić na tych łamach taką nadzieję. A więc znów Giedroyc aktualny, znów trzeba powtarzać jego przesłanie! I pracować nad jego spełnieniem. Mamy tego w redakcji „Rzeczpospolitej" pełną świadomość. Pracujemy piórem (dziś to klawiatura), ale i Nagrodą im. Jerzego Giedroycia.
Od wielu lat przyznawana jest ludziom, którzy przesłanie solidarności i wolnościowego wspierania sąsiadów wykonują najgoręcej. Są między nimi politycy i poeci, historycy i działacze. Ludzie dobrej woli i wielkich zasług. W tym roku kapituła nagrodziła deputowanego do Rady Najwyższej Ukrainy Mykołę Kniażyckiego i prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego.