Parafrazując Winstona Churchilla można powiedzieć, że nigdy jeszcze tak niewielu nie sprawiło, że tak wielu, zaczęło mówić tak wiele o sprawie, o której za długo milczeliśmy. Dzięki czterem matkom i ich niepełnosprawnym dzieciom, cała Polska przypomniała sobie o tych, którzy codziennie toczą heroiczną walkę z prozą życia. Walkę, w której są na – nie ze swojej winy – znacznie gorszej pozycji niż większość społeczeństwa. Walkę, w której – w kraju szczycącym się wysokim wzrostem gospodarczym i dumnym z dziedzictwa Solidarności – nie powinni być sami. A jednak nas wszystkich, nie tylko tych, którzy rządzą krajem dziś, czy tych, którzy rządzili nim cztery lata temu, przy rodzicach i ich niepełnosprawnych dzieciach zabrakło. Dlatego protestujący przez 40 dni spali na sejmowej podłodze.
Uświadomienie wszystkim, że obok nas żyją niepełnosprawni - i że żyje im się ciężko - to największy sukces protestujących. Większy niż podniesienie renty socjalnej o sto kilkadziesiąt złotych. Jest bowiem szansa, że szybko nie zapomnimy o obrazkach z Sejmu. O Adrianie Glince, który tłumaczył minister Elżbiecie Rafalskiej, że gdy próbował wyprowadzić się od matki, pieniędzy starczyło mu na czynsz i chleb – ale nie wystarczyło na buty. Jeśli większość z nas o tym nie zapomni – to i rządzący, obecni czy przyszli, nie będą o tym mogli zapomnieć. A może i my sami częściej okażemy solidarność tym, którzy mieli w życiu mniej szczęścia. Głęboko wierzę w to, że sytuacja niepełnosprawnych w Polsce po tym proteście będzie lepsza, niż była dotychczas.
Ale jednoczesne przekonywanie, że gdzie protestujący odnieśli moralne zwycięstwo, tam rząd poniósł totalną klęskę, to zaklinanie rzeczywistości. Owszem, rządzący często w warunkach protestu w Sejmie poruszali się z gracją słonia w składzie porcelany. Słowa – mówiąc eufemistycznie – dalekie od mądrości, a wypowiadane bądź wypisywane przez Jacka Żalka, Stanisława Piętę, Krystynę Pawłowicz czy Bernadettę Krynicką, zapewne będą się jeszcze długo odbijały PiS-owi czkawką. Podobnie jak próby uprzykrzania życia protestującym, podejmowane przez marszałka Marka Kuchcińskiego. Obrazki, na których straż marszałkowska szarpie się z protestującymi przy sejmowym oknie, znajdą się pewnie w niejednym spocie wyborczym dzisiejszej opozycji.
Pamiętając o tym wszystkim, trzeba jednak odnotować, że taki, a nie inny finał protestu oznacza, iż rząd dopiął swego. Wyznaczył granicę, w których może pomóc protestującym – i potem nie przesunął jej nawet o centymetr. Rządzący powiedzieli: nie stać nas na wypłatę 500 złotych w gotówce – i nie wypłacą tytułem świadczenia rehabilitacyjnego, którego domagali się protestujący, ani złotówki. Rządzący przekonywali, że – po podniesieniu przez nich renty socjalnej i przyjęciu ustawy o pomocy rzeczowej dla niepełnosprawnych – dalszy protest nie ma sensu i jak się okazało ostatecznie protestujący przyznali im rację. Rząd popełnił błędy taktyczne, ale choć wyszedł z całego sporu lekko poobijany, to jednocześnie wysłał sygnał innym grupom, które mogłyby myśleć o protestach: skoro nie ulegliśmy budzącym ogromną sympatię społeczną niepełnosprawnym, to myślicie, że ulegniemy wam? Taki sygnał może zdusić w zarodku wiele tlących się roszczeń.
PiS na pewno na plus może zapisać sobie też to, że choć generalnie postulaty protestujących znajdowały zrozumienie wśród opinii publicznej, to jednak na bazie protestu w Sejmie nie udało się zbudować aktywnego ruchu sprzeciwu. Owszem, organizowano wiece poparcia dla protestujących, ale w żadnym momencie nie miały one skali podobnej choćby do tej, która towarzyszyła protestom przeciwko reformie sądownictwa w jej pierwotnym kształcie, czy próbom zaostrzenia przepisów dotyczących aborcji. W efekcie protest był zjawiskiem raczej medialnym niż społecznym – a więc stosunkowo niegroźnym dla władzy, która i bez tego protestu zdawała sobie sprawę, że są tacy, którzy jej nie sprzyjają.