Ale mimo to May jest już właściwie tylko premierem malowanym. To nie ona, ale Westminster narzuca teraz agendę brytyjskiej polityki. W trakcie wtorkowej debaty parlament będzie głosował nad długą listą poprawek do umowy rozwodowej, z których bardzo wiele, jeśli zostanie przyjęta, wywróci do góry nogami ustalenie z Brukselą.
Ale nawet, jeśli do tego nie dojdzie, to także pod dyktando parlamentu May będzie miała trzy dni, a więc do najbliższego piątku, aby przedstawić „plan B” czyli alternatywny pomysł na Brexit. Ponieważ takiego scenariusza nie ma a jednocześnie Wielka Brytania nie jest gotowa na wyjście z Unii jak to zaplanowano już za 74 dni, Izba Gmin najprawdopodobniej wystąpi do Brukseli o przedłużenie do lata negocjacji.
Wszystko to stwarza wrażenie przypadkowości, chaosu, podejmowania niespójnych decyzji, które przecież będą rozstrzygały o przyszłości Wielkiej Brytanii na dziesięciolecia. Jak w dawnej Rzeczpospolitej propozycja jednego posła, jeśli znajdzie posłuch u większości deputowanych, może przekierować kraj w tą czy inną stronę.
W XVIII wieku znakomity z tego użytek robiła carska Rosja. Dziś Kreml nie ma co prawda takich wpływów w Wielkiej Brytanii jak miał w dawnej Rzeczpospolitej, ale przecież będzie próbował poprzez „zaprzyjaźnionych” deputowanych skorzystać z tej wyjątkowej okazji i jak najbardziej osłabić Zachód.
W poniedziałek próbując rzutem na taśmę przekonać deputowanych do umowy rozwodowej, May zarysowała wizję królestwa, z którego wychodzi tak Szkocja jak i Irlandia Północna a wpływy królewskiej mości ograniczają się do Londynu i okolic. Oby to proroctwo nie okazało się prawdziwe.