Obyśmy się nie przekonali, że nigdy od tak niewielu zależało tak wiele (niedobrego).
We wrześniu w Izraelu odbędą się kolejne już w tym roku wybory parlamentarne, bo po poprzednich w kwietniu nie udało się wybrać rządu. Polska też będzie miała wybory parlamentarne. I też kolejne – po europejskich, w których i tak dominowała, jak w całej Unii, tematyka krajowa.
Głosowanie do Knesetu (17 września) może dzielić od tego do Sejmu i Senatu mniej niż miesiąc (prawdopodobna data: 13 października). Od czasu – delikatnie ujmując: nieprzemyślanej – nowelizacji ustawy o IPN z początku zeszłego roku wiemy, że do podstawowego zestawu kwestii poruszanych w Izraelu weszła Polska i jej antysemici, a do analogicznego w naszym kraju – Izrael i antypolonizm.
Tę debatę na odległość napędzają nie tylko nacjonaliści, ale i ci, którzy nie chcą stracić na ich rzecz elektoratu, a także przeciwnicy tych, co nie chcą stracić. Wszystko to jeszcze podkręcają portale, które nie mogą przecież czekać na sprawdzenie faktów, muszą podawać newsa już, a nawet wcześniej. Dlatego uruchomić falę (antyizraelską czy antypolską albo obie naraz) może jeden człowiek: jedno splunięcie czy dwa psiknięcia farbą w spreju, bo tyle wystarczy do wymalowania swastyki. Obyśmy się nie przekonali, że nigdy od tak niewielu zależało tak wiele (niedobrego).
Oba kraje są w permanentnym nastroju kampanii wyborczej. I to się nasili. Pytanie, czy nasileniu ulegną też emocje związane z Polską w Izraelu oraz Izraelem i organizacjami żydowskimi w Polsce? Nie muszą. Jeżeli tak się nawet stanie, to niekoniecznie zrealizuje się czarny scenariusz. Emocje są ważne, ale jeśli nie przełożą się na działania mających władzę polityków – nie skłonią ich do wydania jakiegoś dokumentu – to trwałych szkód stosunkom wzajemnym raczej nie przyniosą.