Najpierw pomyślałem, że wicepremier też protestuje przeciwko reklamie kpiącej z orędzia, ale okazało się, że chodzi o to prawdziwe, które wygłosił Lech Kaczyński, a nie Donald Tusk. Polityk PO miał pretensje do prezesa TVP, że na antenie wyemitował mowę głowy państwa, a nie szefa rządu. Zupełnie nie rozumiem rozżalenia. Platforma powinna przyznać Andrzejowi Urbańskiemu Złoty Ekran za to, że nie wpuścił Tuska do studia. Przecież gdyby to on wygłosił w poprzedni poniedziałek przemówienie, ludzie mogliby pomyśleć, że spot to parodia Donalda Tuska.
Marek Kondrat tak znakomicie zagrał orędzie jako takie, orędzie w czystej formie, że od tej chwili właściwie nie jest ważne, kto je będzie wygłaszał naprawdę. I tak przed oczami stanie nam niedościgła interpretacja Adasia Miauczyńskiego. Tak jak Witold Gombrowicz swoją "Operetką" zabił prawdziwą podkasaną muzę, tak Marek Kondrat swoją kreacją unicestwił orędzie do narodu (choć może naród jeszcze o tym nie wie).
Jak na krytyka przystało, pogrzebałem nieco w artystycznej biografii odtwórcy roli tytułowej w "Dniu świra". I okazało się, że debiutował on w "Historii żółtej ciżemki". Moje dalsze śledztwo ujawniło, że film ten powstawał mniej więcej w tym samym czasie, co "O dwóch takich, co ukradli księżyc". Doprawdy trudno to uznać za zwykłe zbiegowisko okoliczności. Zwłaszcza że chłopcy mieszkali w trakcie zdjęć w tym samym mieście i najprawdopodobniej wieczorami Mareczek, Leszek i Jarek dyskutowali o sztuce aktorskiej. Dwóch z nich po latach dostało to samo zadanie aktorskie: zagrać orędzie. Kto wypadł lepiej? Każdy widział. Ale moim zdaniem obaj doprowadzili do śmierci gatunku. Orędzie do życia przywrócić może już tylko reżyser Jacek Kurski.
Skomentuj na blog.rp.pl/lutomski