Może dziwić, czemu Aleksander Łukaszenko nie zdecydował się na wpuszczenie do parlamentu choćby kilku opozycjonistów. Za jednym zamachem osiągnąłby dwa cele. Po pierwsze, wywołałby niemały zamęt wewnątrz opozycji, dzieląc ją na "lepszych", z mandatem deputowanego, i "gorszych", bez takiego mandatu. I po drugie, zmusiłby Unię Europejską do uznania nowego parlamentu i cofnięcia choćby części uciążliwych sankcji. Ale widać obawa przed wolnymi wyborami okazała się silniejsza niż chęć uzyskania korzyści. Uznał, czy też może został przekonany, że lepsza opinia w UE nie równoważy dramatycznego niebezpieczeństwa, jakie może mu stwarzać demokratyzacja.
I teraz Unia – a w jej ramach także Polska – stoi przed ogromnym problemem. Najpierw, przez lata, wspierała białoruską opozycję i zaostrzała kurs wobec Łukaszenki. To nie przyniosło efektów. Teraz usiłowała się z Łukaszenką dogadać, licząc na jakąś, choćby skromną, demokratyzację na Białorusi. Także bezskutecznie. Co w takim razie robić?
Przede wszystkim przeanalizować wydarzenia z ostatnich dni. Dlaczego tak się stało? Czy podczas dogadywania się z Łukaszenką nie goniliśmy za iluzjami? Czy rzekoma "lista Łukaszenki" – opozycjonistów w przyszłym parlamencie – pojawiająca się przed wyborami, nie była raczej "listą Brukseli", jakąś ułudą, pobożnym życzeniem unijnych dyplomatów?
Gdy odpowiemy sobie na to pytanie, będzie wiadomo, czy jakiekolwiek rozmowy z Łukaszenką w ogóle mają sens. A cała reszta jest oczywista: trzeba dalej, uporczywie, wspomagać Białorusinów w tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego. Bez tego nigdy nie będzie na Białorusi demokratycznych wyborów, choćby naszym dyplomatom się wydawało, że je "załatwili".