[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/07/06/narkopolacy-czyli-anatomia-kampanii/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Znalezienie grupy "wykluczonych" otwiera perspektywę na realizację kilku celów. Zapewnia komfort moralny, który daje walka o "słabych i poniżonych", i staje się uzasadnieniem ataku na społeczeństwo (państwo, kulturę), w którym skandal wykluczenia jest możliwy. A walcząc o wykluczenie wykluczonych, można podważyć instytucje znienawidzonej (tradycyjnej, mieszczańskiej, patriarchalnej) kultury.
Nie twierdzę, że wszyscy walczący o "prawa" gejów, kobiet, imigrantów czy kogo tam jeszcze, kto w takiej roli będzie występował, mają świadomość polityczno-kulturowych uwikłań swojego zaangażowania. Wręcz przeciwnie. Świadomość tę ma znikoma mniejszość. Ale idee i polityczne działania mają swoje konsekwencje, a konformizm w kostiumie moralnego buntu jest potężną siłą społeczną.
Oczywistości te przypomniała ostatnio kampania sojuszu pod wezwaniem "Gazety Wyborczej": "My, narkopolacy". Reportaże na temat zrujnowanych życiorysów, których bohaterowie walczą o powrót do normalności, mogą wzbudzać empatię. Natomiast wnioski, jakie kazali nam wyciągać ich ideologiczni komentatorzy, budzą sprzeciw.
Sugerują oni, że winę ponosi nie słabość tych, którzy poszukują ucieczki w sztucznych rajach; nie swoista subkultura, która zabrania zabraniać; nie przestępczy świat, który poluje na ofiary – winę ponosi społeczeństwo, które nie wyciąga na czas pomocnej dłoni, nie wykazuje należytego zrozumienia, ale jeszcze stygmatyzuje narkomanów. Dowiadujemy się, że skoro nie da się zwalczyć narkomanii, to nie ma sensu z nią walczyć, i innych nonsensów.