Szczególnie ostra walka idzie o prawo wejścia na koncerty dla dzieci. Z tłumu chętnych, na oko czterystuosobowego, na ten rarytas "łapie się" zaledwie trzydziestu kilku pierwszych. Karnety bowiem dziedziczone są z roku na rok i w nowym sezonie do nabycia jest tylko tyle, ile ludzie oddali – a edukacyjne koncerty cieszą się zasłużoną renomą i mało kto rezygnuje, choć karnety kosztują po kilkaset złotych. Dlaczego takie koncerty nie mogą odbywać się częściej niż co półtora miesiąca?
Tak samo jest i z "dorosłymi" koncertami. Dostać się na większość z nich to nie lada sztuka.
Co najbardziej oburzające, kiedy ktoś zachoruje, w żaden sposób nie może oddać biletu do kasy, a ta nie sprzeda żadnych wejściówek na zwolnione miejsca, i koncerty, na które jest tylu chętnych, idą przy widowni świecącej pustkami.
Nikomu się nie chce. Muzycy, choć podobno marnie zarabiają, nie będą więcej grać, "derekcja" nie będzie się wysilać. Sztuka wszak "musi" być elitarna – i dotowana.
Nie chcę się czepiać akurat filharmonii – kupić bilet do teatru jest równie trudno, i tak samo nikomu nie zależy na jego sprzedaniu. I tak jest wszędzie. To nieprawda, że sztuką wysoką nikt się nie interesuje i tylko budżet państwa może ją uratować. Prawda jest taka, że wielu chętnych do obcowania z nią musi pocałować klamkę, bo ma się ich głęboko. Po co publiczność artystom żyjącym z dotacji?