Zaapelował mianowicie do obywateli, aby płacili abonament radiowo-telewizyjny, na jednym oddechu zaznaczając, że apele to „miękki środek perswazji”, i jeśli nie pomogą, to rada „wprowadzi środki twardsze”. Jakie, tego na razie nie wiadomo, ale zapowiedź warto odnotować. „Towarzystwo prosi, a jak nie, to sobie samo weźmie”, jak pisał klasyk.

Tych, którym się jeszcze chce śmiać z obecnej władzy, ubawiło oczywiście, że abonament nie jest już wstrętną „daniną”, do niepłacenia której nawoływał publicznie sam premier. Dzieje, jak wiemy od filozofa, który postanowił zmieniać świat, zamiast go opisywać, toczą się etapami, i to, co słuszne na jednym etapie, na innym już słuszne nie jest.

Trzy lata temu jeden z bliskich współpracowników Donalda Tuska pytany o TVP odpowiedział prosto: „zagłodzimy ich”. Teraz, gdy zapowiedź ta została spełniona, głód zrobił swoje i twierdza została wzięta, ten, kto premiera posłuchał, może się spodziewać w domu wizyty kontrolerów i naliczenia zaległej kwoty wraz z odsetkami.

W istocie abonament jako rzekoma opłata za dostęp do mediów publicznych, a naprawdę dziwaczny podatek od posiadania odbiornika, stanowi w dobie kablówek, platform cyfrowych i Internetu żałosny anachronizm. Jeśli państwo ma ambicję mieć telewizję i radio, to powinno wyznaczyć im budżet w ramach swojego budżetu i rozliczać z jego wykonania. Skoro rząd udowodnił właśnie, że nie brak mu odwagi do podnoszenia podatków, to może zdecyduje się wreszcie na likwidację tej fikcji i postawienie sprawy otwarcie: państwo płaci, państwo wymaga. Przecież i tak wszyscy wiemy, co wart jest obiegowy frazes o „odpolitycznianiu mediów”.