Brytyjczycy określają nim nocne naloty Luftwaffe, które miały sterroryzować i rzucić na kolana Zjednoczone Królestwo. Sporo w tym oczywiście przesady, ale porównanie to dobrze oddaje szok, w jakim znaleźli się mieszkańcy Londynu, gdy część ich miasta została nagle splądrowana i puszczona z dymem.
Wszystko zaczęło się podobnie jak sześć lat temu w Paryżu. Policja zastrzeliła miejscowego przestępcę, co doprowadziło do wrzenia w dzielnicy. Gdy zapadł zmierzch, na ulice wyległy tłumy młodych mężczyzn i przystąpiły do systematycznej demolki. I podobnie jak wtedy z tekstów prasowych nie sposób było się dowiedzieć, kim właściwie są owi "bandyci". Zdjęć nie wypada jednak preparować zgodnie z wymogami politycznej poprawności i wyraźnie widać na nich, że są to kolorowi imigranci.
Oczywiście biorący udział w zamieszkach nie reprezentują całej swojej społeczności. Stosowanie w jakikolwiek sposób zasady odpowiedzialności zbiorowej byłoby poważnym błędem. W Wielkiej Brytanii mieszka wielu wartościowych, ciężko pracujących i sumiennie płacących podatki przybyszów z innych krajów.
Jednocześnie nie można jednak dłużej przymykać oczu na to, że spora część imigrantów spoza Europy jest nastawiona aspołecznie. Że wielu z nich nie utożsamia się ze swoją nową ojczyzną, nie ma zamiaru się integrować i przestrzegać panujących w niej zasad. A zamieszkane przez nich dzielnice to często nie tylko miejsca o najwyższym wskaźniku przestępczości, ale również beczki prochu. Wystarczy iskra, by eksplodowały.
Niedawno David Cameron mówił o fiasku brytyjskiego modelu społeczeństwa multikulturowego. Spotkało się to z oburzeniem liberałów, brytyjskiemu premierowi zarzucano niemal rasizm. Uliczni bandyci z Londynu pokazali właśnie, że słowa Camerona nie były pozbawione sensu. Ponurym dowodem tego fiaska był płonący na ulicy piętrowy czerwony autobus Double-decker. Jeden z symboli Wielkiej Brytanii.