Można zrozumieć zdenerwowanie ekonomisty. Bo zrozumiałe jest dążenie polityków, by drzwi do politycznej kuchni pozostawiać zamknięte. Dążenie to nie jest dla nich dyskwalifikujące. Nie trzeba mieć brudnych rąk, aby pragnąć uczynić proces powstawania politycznych decyzji maksymalnie dyskretnym. To ludzkie.
Ale przeważają argumenty na rzecz rozwiązań odwrotnych. Przypomnijmy choćby aferę Rywina. Ujawniła ona, że projekty ustaw, ważnych z punktu widzenia całego państwa i społeczeństwa, były przedmiotem kompletnie nieformalnych i tajnych uzgodnień między rządem a częścią zainteresowanych grup interesów. Uzgodnień, w których mieszały się różne polityczne i finansowe interesy, a kategoria dobra publicznego schodziła gdzieś na dalszy plan.
Tę sytuację uważano wówczas powszechnie za przejaw trawiącej Polskę choroby. Uznano, że jednym ze środków przeciwdziałania może być wymuszenie sformalizowania procesu prac nad nowymi aktami prawnymi. Choć, rzecz jasna, jest to zdecydowanie mniej wygodne dla polityków i rządowych urzędników.
Sytuacja z ekspertyzami jest w pewnym sensie podobna. To oczywiste, że wygodniej zorganizować cały proces decyzyjny, którego częścią jest proces doradczy, w warunkach pełnej kancelaryjnej intymności. Ale przejrzystość tych procesów jest jednak wartością wyższą. Zwłaszcza kiedy chodzi o decyzje, których efektem jest – a tak było m.in. w przypadku OFE – przekierowanie gigantycznych strumieni pieniędzy.
Dlatego decyzja NSA, uznająca ekspertyzy zamówione przez prezydenta za informację publiczną, jest decyzją słuszną. Bo przejrzystość chroni wartości wyższe niż komfort polityków i urzędników najważniejszych w państwie kancelarii.