Pierwszy był pełen napięcia, zaczął się od porewolucyjnego entuzjazmu, przeszedł przez męczące wybory parlamentarne, w których wielkie zwycięstwo odnieśli islamiści, a skończył się prawie udaną kontrrewolucją w wykonaniu generałów, mianowanych przez obalonego prezydenta Mubaraka.
Drugi rozdział jest zarazem drugim oddechem, który złapała egipska rewolucja, a za nią być może rewolucje w innych krajach arabskich. Zaczyna go ogłoszenie zwycięstwa w wyborach prezydenckich lidera Bractwa Muzułmańskiego Mohameda Mursiego.
Nie jest to wymarzony prezydent dla Zachodu (takiego kandydata w drugiej turze nie było), ale najważniejsze, że w pierwszych demokratycznych wyborach nie wygrał kandydat wojskowych, ostatni premier Mubaraka, Ahmed Szafik. To szansa dla Egiptu i całego świata arabskiego. Utrzymanie całej władzy przez dawny reżim pogrzebałoby nadzieje tych, co wystąpili przeciwko Mubarakowi, a nie byli to tylko islamiści.
Zwycięstwo generała Szafika służyłoby radykalizacji islamistów, dawałoby im zarazem coraz większe poparcie społeczne, co w końcu mogłoby doprowadzić do wybuchu o sile nieporównywalnej z rewolucją z początku zeszłego roku. A to byłoby zagrożeniem i dla stabilizacji na Bliskim Wschodzie i dla Zachodu.
Jest też spora szansa, że Bractwo Muzułmańskie będzie coraz bardziej pragmatyczne, że nastawi się na polepszenie warunków życiowych swojego elektoratu, a nie wprowadzanie zasad religijnych wszędzie, gdzie się da. I zaprosi do współrządzenia wspomnianych liberałów. Podobnie jest w Tunezji, kraju pierwszej rewolucji arabskiej. Podobnie może być i w innych państwach arabskich.