A czy PiS używa tematu in vitro dla pogłębienia kłopotów wewnętrznych PO? I czy politycy PO nie grają tym tematem we wzajemnych podchodach? Nie dziwię się komentatorom, że cyzelują spiskowe scenariusze. Ale łatwo sprowadzić tę tematykę tylko do spisków i interesów. A tak nie jest.
Zblazowanym obserwatorom trudno sobie wyobrazić, że ktoś kieruje się przekonaniami. Ale in vitro to nie tylko gra - za Kościołem czy przeciw. To jedno z fundamentalnych pytań, przed jakimi stawia nas pędząca w przód cywilizacja.
Po obu stronach barykady mamy ludzi, którzy bronią swoich poglądów. Jest wszakże i różnica. Konserwatyści mogą być podejrzewani o kalkulacje. To nie zmienia faktu, że generalnie idą pod prąd. Pod prąd pokusie współczesnej ludzkości, aby ułatwiać sobie życie. W tym dążeniu nie ma niczego złego. Zawsze jednak pojawia się pytanie o cenę. Konserwatyści próbują nam o tej cenie przypominać. Inni w krzyk: człowiek ma prawo do szczęścia.
Możliwe, że biskupi posunęli się zbyt daleko w żądaniu dostosowywania prawa państwowego do religijnych norm. Ale kiedy dla odmiany stają na stanowisku mniejszego zła, flirtując z projektem Gowina, słyszą od „Gazety Wyborczej", że grają. A gdy część konserwatystów mówi: zróbmy ustawę zgodną już tylko z prawem naturalnym (czego wyrazem ma być troska o zarodki), natychmiast pojawia się kazuistyka. Uosabiana pytaniem, czy zarodek ma duszę.
Tego dylematu nie rozstrzygnie poseł czy publicysta. Niemniej jest coś takiego jak uzasadniona wątpliwość. Odsyłam do kultury popularnej, która od 150 lat raczy nas pytaniem, czy człowiek w dążeniu do postępu technicznego nie przekracza kolejnych granic. Połowa filmów, którymi tak się zachwycamy, nawołuje nas do ostrożności. Kiwamy głowami, tak, niebezpieczeństwo istnieje, a potem i tak uznajemy, że „mamy prawo". Bo interes, już nie polityków, lecz zwykłych zjadaczy chleba, ważniejszy jest niż czyjeś skrupuły. Więc inni politycy oferują ich zagłuszenie.