Świat był inny, bo zimnowojenny i podzielony na dwa obozy. Ale geopolitycznie przypomina bardziej nasze czasy niż wiek XIX.
Co więcej, gdyby wojna koreańska – nie daj Bóg (różnych wyznań) – miała rozgorzeć na nowo, to zapewne po jednej stronie znalazłyby się Chiny i Rosja, a po drugiej USA.
Ponad sześć dekad temu komunistycznego władcę północy – Kim Ir Sena – wsparli komuniści chińscy i radzieccy, a w wyzwalanie południa zaangażowali się Amerykanie. Tyle czasu upłynęło, przywódcy komunistyczni i postkomunistyczni świetnie się odnaleźli w dzikim kapitalizmie, ale sojusze na Półwyspie Koreańskim się nie zmieniły.
Nastąpiła jednak inna, niezwykle doniosła zmiana. W nastawieniu Amerykanów do reagowania na wydarzenia światowe. I gdyby – po raz drugi: nie daj Bóg – wybuchła nowa wojna koreańska, okazałoby się, że w USA nie ma już gotowości do wysyłania nieograniczonych ilości „naszych chłopców”.
Amerykanie są obecni militarnie w wielu trudnych miejscach świata. Ale, jak pokazuje przykład Syrii, nie są w stanie podjąć decyzji, dzięki której obecność przemieni się w działanie militarne. Dla powstrzymania rozlewu krwi nie wysłali nad Syrię nawet kilkuset lotników. Mimo że ogłosili, że dyktator Baszar Asad już przekroczył czerwoną linię, bo użył broni masowego rażenia przeciwko opozycji.
Z jednej strony to dobrze, iż doniesienia wywiadów o użyciu niewielkiej ilości broni chemicznej nie są powodem do wywoływania wojen. Z drugiej jednak – cóż to za mocarstwo, które regionalnym dyktatorom wytycza czerwone linie, a po ich przekroczeniu udaje, że nic się nie stało.