Zachwyt nad obaleniem islamistycznego prezydenta Egiptu jest na Zachodzie i wśród miłośników demokracji na całym świecie, włącznie z arabskim, niemal powszechny, choć czasem skrywany.
Prowadzi to do wniosku, że nic złego tam się nie stało, giną co prawda ludzie, i to trzeba potępić, ale armia miała rację odsuwając po roku władzy islamistycznego prezydenta. Nie dopuściła się zamachu stanu, więc można ją wspierać i dawać pieniądze.
Rządy Bractwa nie były udane, nie zapewniły ciepłej wody w kranach, paliwa na stacjach benzynowych, taniego chleba w piekarniach. Dopuszczały do prześladowania mniejszości, z chrześcijańską na czele. Prawdą jest też to, że Mursi nie był samodzielnym prezydentem, bo Bractwo Muzłumańskie jest organizacją hierarchiczną, a Mursi miał paru Braci nad sobą.
To wszystko jednak nie oznacza, żeby Zachód miał bezwarunkowo akceptować nowy rodzaj demokracji, który testują egipscy generałowie. Polega on na tym, że naród decyduje o tym, kto nim rządzi nie w wolnych wyborach, ale w czasie protestów ulicznych i poprzez petycje. Wystarczy więc powiedzieć, że dziesiątki milionów ludzi manifestowały przeciwko Mursiemu, a drugie tyle podpisało się pod wezwaniem do przyśpieszonych wyborów prezydenckich (czyli przyśpieszonym odrzuceniem Mursiego) – by uznać, że w demokratyczny sposób przejmuje się władzę od islamistów.
Potem jeszcze zwolenników obalonej władzy nazywa się terrorystami i stawia się im ultimatum, by przyjęli warunki nowej władzy, bo inaczej zostaną potraktowani jak terroryści.