Koniec świata islamistów

Gdyby dziś oceniać rozpoczęte dwa i pół roku temu rewolucje arabskie, to wniosek jest jeden: niewiele z nich wyszło. Świat arabski wraca w stare koleiny. W Egipcie znów prawie wszystko zależy od armii, a w Syrii już za chwilę prawie wszystko będzie zależało od Baszara Asada. Kończy się eksperyment ze zdobywaniem władzy przez islamistów, którzy gdy upadali pierwsi dyktatorzy, cieszyli się największym poparciem.

Publikacja: 27.07.2013 18:14

Jerzy Haszczyński

Jerzy Haszczyński

Foto: Fotorzepa/Ryszard Waniek

Zachwyt nad obaleniem islamistycznego prezydenta Egiptu jest na Zachodzie i wśród miłośników demokracji na całym świecie, włącznie z arabskim, niemal powszechny, choć czasem skrywany.

Prowadzi to do wniosku, że nic złego tam się nie stało, giną co prawda ludzie, i to trzeba potępić, ale armia miała rację odsuwając po roku władzy islamistycznego prezydenta. Nie dopuściła się zamachu stanu, więc można ją wspierać i dawać pieniądze.

Rządy Bractwa nie były udane, nie zapewniły ciepłej wody w kranach, paliwa na stacjach benzynowych, taniego chleba w piekarniach. Dopuszczały do prześladowania mniejszości, z chrześcijańską na czele. Prawdą jest też to, że Mursi nie był samodzielnym prezydentem, bo Bractwo Muzłumańskie jest organizacją hierarchiczną, a Mursi miał paru Braci nad sobą.

To wszystko jednak nie oznacza, żeby Zachód miał bezwarunkowo akceptować nowy rodzaj demokracji, który testują egipscy generałowie. Polega on na tym, że naród decyduje o tym, kto nim rządzi nie w wolnych wyborach, ale w czasie protestów ulicznych i poprzez petycje. Wystarczy więc powiedzieć, że dziesiątki milionów ludzi manifestowały przeciwko Mursiemu, a drugie tyle podpisało się pod wezwaniem do przyśpieszonych wyborów prezydenckich (czyli przyśpieszonym odrzuceniem Mursiego) – by uznać, że w demokratyczny sposób przejmuje się władzę od islamistów.

Potem jeszcze zwolenników obalonej władzy nazywa się terrorystami i stawia się im ultimatum, by przyjęli warunki nowej władzy, bo inaczej zostaną potraktowani jak terroryści.

Lęk przed islamskim fundamentalizmem nie jest wystarczającym powodem, by udawać, że żadnego zamachu stanu nie było, i nie dostrzegać, że ważna siła polityczna jest spychana w Egipcie do więzień lub podziemia.

Na dodatek armia wykorzystuje w swojej grze antyamerykańskie nastroje społeczne. Na wiecach poparcia nowej władzy najbardziej rzucają się w oczy transparenty oskarżające Baracka Obamę o wspieranie terrorystów (bo dogadywał się z prezydentem Mursim). Obama ma jeszcze jeden problem: dziękował Mursiemu za doprowadzenia do zawieszania broni między Izraelem a Hamasem, a teraz okazuje się, że współpraca z tą bliską Bractwu radykalną organizacją palestyńską jest podstawowym powodem do zamknięcia obalonego prezydenta w więzieniu.

Patrzenie przez palce na to, co wyczynia egipska armia zaprowadzając porządek w kraju, jest błędem. Niezależnie od tego, że islamiści mieli niemiłą Zachodowi wizję państwa. Trzeba było poczekać na wybory. Pewnie by je przegrali. A tak nikt już nie uwierzy w arabską demokrację. - Jerzy Haszczyński

Zachwyt nad obaleniem islamistycznego prezydenta Egiptu jest na Zachodzie i wśród miłośników demokracji na całym świecie, włącznie z arabskim, niemal powszechny, choć czasem skrywany.

Prowadzi to do wniosku, że nic złego tam się nie stało, giną co prawda ludzie, i to trzeba potępić, ale armia miała rację odsuwając po roku władzy islamistycznego prezydenta. Nie dopuściła się zamachu stanu, więc można ją wspierać i dawać pieniądze.

Pozostało jeszcze 81% artykułu
Komentarze
Jan Zielonka: Wirus megalomanii
Komentarze
Jarosław Kuisz: Polska. Kraj jak z „Żartu” Milana Kundery
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Co afera mieszkaniowa mówi nam o Karolu Nawrockim?
Komentarze
Jerzy Haszczyński: Czy Friedrich Merz będzie ukochanym kanclerzem Polaków?
Komentarze
Joanna Ćwiek-Świdecka: Jak sztuczna inteligencja zmienia egzamin maturalny?
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku