Z jednej strony to ważny spór o sens powstańczego zrywu i o kształt polskiego patriotyzmu. Z drugiej, niestety, aktualny spór polityczny, w którym obie strony podzielonej Polski wykorzystują tę rocznicę przeciw sobie.
Te polityczne emocje niekiedy przekraczają granice dobrego smaku, ale też i zwykłego szacunku dla poległych. Od paru lat mamy gwizdy i buczenie, które rozlegają się, gdy na warszawskich Powązkach pojawiają się osoby związane z rządem Donalda Tuska. Można zrozumieć polityczną niechęć, ale trudno zaakceptować wyrażanie jej w miejscu, gdzie co roku 1 sierpnia czcimy pamięć powstańców. Gdzie pamięć o ich bohaterstwie mogłaby stać się tym, co łączy większość Polaków.
Niestety także z drugiej strony mamy wypowiedzi i deklaracje, które polityczny konflikt wokół powstania mogą tylko zaostrzyć. Bardzo smucą słowa Władysława Bartoszewskiego, byłego powstańca, a dziś sekretarza stanu w rządzie Tuska, który stwierdził, że w tym roku może nie pójść pod pomnik Gloria Victis i na Powązki.
Bartoszewski nie powinien zapominać, że on także swymi wypowiedziami w pogłębianiu polsko-polskich podziałów uczestniczył. Tego nie usprawiedliwi nawet najpiękniejsza biografia. Gdy samemu o przeciwnikach politycznych mówiło się „bydło”, trudno dziś się oburzać na zepsute obyczaje.
Nieobecność Bartoszewskiego na Powązkach być może niektórym przeciwnikom rządu sprawi satysfakcję, ale na pewno nie zasypie polskich podziałów. Będzie natomiast podobnym gestem jak buczenie jego przeciwników – demonstracją braku szacunku dla tych, którzy polegli. Dlatego należy mieć nadzieję, że Władysław Bartoszewski – tak jak co roku tysiące Polaków – jednak pojawi się na Powązkach i że nikt nie będzie gwizdał. A nawet gdyby – cóż, osoby publiczne, które uczestniczą w brutalnej politycznej walce, powinny mieć trochę twardszą skórę.