To przekonanie jest dziś dość powszechne – przynajmniej w naszym kręgu cywilizacyjnym. Chuchają i dmuchają na maluchy nie tylko ich rodzice, ale i rozmaite instytucje. Państwom europejskim – w tym i Polsce – coraz częściej zdarza się ograniczać władzę rodzicielską pod pretekstem eliminowania krzywdy, jaka spotyka dzieci ze strony tych, którzy mają się nimi głównie opiekować. Jednak nadgorliwość urzędników w takich sytuacjach bywa przyczyną wielu rodzinnych tragedii.

A jak jest z rodzicami? Im bardziej o stosunku do dziecka decyduje poczciwy sentymentalizm, tym mocniejsza jest tendencja do tego, żeby je traktować jak maskotkę. W takich okolicznościach często ginie nam sprzed oczu dobro małego człowieka. Staje się on bowiem wtedy przedmiotem naszych projekcji. Nie myślimy o nim wówczas podmiotowo – jako o kimś, kto jest istotą myślącą, która się rozwija i kiedyś osiągnie dorosłość, lecz postrzegamy go – przepraszam za to porównanie – jako niemal pociesznego czworonożnego przyjaciela domowego.

Pewien mój kolega, ojciec wielodzietnej rodziny, zwrócił kiedyś moją uwagę na to, że skoro dziś wśród rdzennych Europejczyków przychodzi na świat coraz mniej dzieci, to postrzegane one są jako coraz rzadziej występujące w przyrodzie zjawisko. Brzmi to może jak absurd, ale przecież spadek poziomu dzietności, który jest faktem, niesie określone konsekwencje. Dzieci stają się dla nas coraz bardziej kimś obcym. Zwłaszcza że w warunkach wyścigu szczurów, w którym uczestniczą zarówno ojcowie, jak i matki, znajdujemy dla nich coraz mniej czasu.

Takie ujęcie sprawy może się wydawać brutalne, bo przecież prawie każdy rodzic chce dla swojego malucha po prostu szczęścia. To prawda. Warto jednak, byśmy byli po prostu świadomi własnych słabości.