I przestaje być wyłącznie wewnętrzną sprawą tego ugrupowania. Wojna taśmowa, jaka wybuchła po zakończeniu wyborów regionalnych, nie dotyczy bowiem wyłącznie lokalnych konfliktów w okolicach Dolnego Śląska. Może zwiastować polityczny kryzys, który dotknie całe państwo.
Choć PO jest partią rządzącą, to wybory wewnętrzne w tym ugrupowaniu – ani na poziomie przewodniczącego, ani na poziomie regionów – nie miały większego związku ze sposobem sprawowania władzy w kraju. Dotyczyły wyłącznie spraw personalnych i interesów poszczególnych frakcji. Od pół roku – od czasu, kiedy Donald Tusk ogłosił skrócenie partyjnego kalendarza wyborczego – szef rządu jest zaabsorbowany wewnętrznymi układankami w Platformie.
Intencją premiera było, aby najpierw uporządkować sprawy w partii, a potem w spokoju zająć się problemami państwa. Miało to nastąpić po zakończeniu wyborów w regionach. Jednak okazało się, że zainspirowane przez Tuska zmiany, zamiast spacyfikować wewnątrzpartyjną opozycję, doprowadziły do wybuchu konfliktu.
Wiosną tego roku rzecznik rządu Paweł Graś zapewniał, że Platforma przestaje się zajmować sobą, by mogła skutecznie rządzić Polską. Dziś ten sam Graś, aby uspokoić przeciwników premiera w PO, grozi przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi i wciąga w wewnątrzpartyjną awanturę cały kraj.
Trzeba w końcu głośno zadać Donaldowi Tuskowi kilka ważnych pytań. Czy czas premiera niemal 40-milionowego państwa nie jest zbyt cenny, by go aż tyle poświęcał na sprawy swej partii? Czy trudna sytuacja gospodarcza, trwający właśnie kryzys nie są sprawami, którymi szef rządu powinien się poświęcić w całości? Czy Polska może sobie pozwolić na przedterminowe wybory tylko dlatego, że Donald Tusk stara się ograniczyć wpływy swojego partyjnego kolegi Grzegorza Schetyny?