To przywileje polskich nauczycieli. Zawarte w Karcie nauczyciela, uchwalonej 26 stycznia 1982 roku „łapówce" ze stanu wojennego. Zwykły śmiertelnik o takich, finansowanych z publicznych pieniędzy, przywilejach może tylko pomarzyć. A nawet drobna ich korekta, jaką po latach debat zaproponowało Ministerstwo Edukacji, budzi furię pedagogów. Grożą strajkiem.

Obok toczy się życie w rzeczywistości równoległej. Normalnej. W prywatnych przedszkolach czy szkołach nikt nie zatrudnia pedagogów na podstawie Karty nauczyciela. Nie ma tam rozpasanych, ocierających się o absurd, przywilejów.

A w publicznych placówkach? Dlaczego nauczyciel WF nie mógłby uczyć więcej niż 20 godzin w tygodniu? Dlaczego szkoły świecą w wakacje pustkami? Dlaczego nie ma w nich dodatkowych zajęć, a rodzice, którzy chcą, by ich dzieci nauczyły się obcego języka, wysyłają je do prywatnych placówek? Jak to możliwe, że w stosunkowo biednym kraju, jakim jest Polska, jest grupa ludzi, którym przysługuje trzyletni pełnopłatny urlop?

Na straży przywilejów stoi Związek Nauczycielstwa Polskiego. Jego działacze, z szefem ZNP Sławomirem Broniarzem na czele, usta mają pełne sloganów na temat jakości edukacji. Jednak nawet dla nich kuriozalna rzeczywistość Karty nauczyciela jest zbyt wykoślawiona. Opisujemy dziś  w „Rzeczpospolitej", że w szkołach stworzonych przez ZNP nie uznaje się absurdów Karty – nauczyciele są zatrudniani głównie na podstawie kodeksu pracy. To nie pierwszy tego rodzaju przykład. Lewicowa „Krytyka Polityczna" zatrudniała ludzi na znienawidzonych przez nią umowach śmieciowych. Tak samo postępowała „Solidarność".

W ogóle się temu nie dziwię. Działacze związków doskonale wiedzą, że w normalnym świecie przywileje pedagogów są destrukcyjne zarówno dla jakości kształcenia, jak i możliwości przetrwania szkoły. Szkoda tylko, że tak wielu Polaków daje się nabierać na związkową hipokryzję.