A jego przywódcy, przynajmniej ci europejscy, cieszą się, że na wtorkowym szczycie w Brukseli nie musieli podejmować decyzji o poważnych sankcjach wobec Rosji. W przeddzień ich spotkania okazało się bowiem, że Kreml raczej nie będzie podważał wyników wyborów prezydenckich na Ukrainie. Czyli można powoli zapominać o kłopotach na Wschodzie i wracać do interesów z Rosją.
Prezydent Francji w przyszłym tygodniu przyjmie jak gdyby nigdy nic Władimira Putina w Pałacu Elizejskim i zapewne poinformuje go, że francuskie okręty desantowe typu Mistral zasilą zgodnie z planem rosyjską flotę. Niemiecka kanclerz także nie zamierza zrezygnować z bliskiego partnerstwa z Rosją.
To wszystko nie są pocieszające konstatacje. W czasie tego malejącego zainteresowania Ukrainą konflikt na terytorium tego kraju wkracza bowiem w fazę krwawej wojny domowej, na dodatek na gęsto zaludnionych terenach.
I wcale nie jest pewne, czy Rosja się w nią nie zaangażuje. Może przyjdzie jednak z braterską pomocą separatystom z Doniecka i Ługańska. To znaczy z pomocą na wielką skalę, bo na mniejszą, choć i tak bezczelnie naruszającą suwerenność Ukrainy, to przyszła już dawno. Z nowoczesną bronią, instruktorami, agentami, prowokatorami i najemnikami.
Uznanie zwycięstwa wyborczego Petra Poroszenki też nie jest dane przez łaskawy Kreml raz na zawsze. Już słychać ludzi z otoczenia Putina sugerujących, że Poroszenko nie spełnia oczekiwań. A to nie chce rozmawiać z buntownikami, a to nie godzi się na federalizację według moskiewskiego pomysłu i zapowiada szybką rozprawę z oddziałami separatystów.