Rezultat przyjęcia błędnego paradygmatu ekonomicznego, zgodnie z którym wszystko można wyprodukować, pod warunkiem że ktoś to kupi, więc najważniejsza jest polityka banku centralnego dostarczająca „płynności" – czyli pieniędzy.
Ulegliśmy magii polityków, bankierów i niektórych makroekonomistów, którzy o realnej gospodarce nie wiedzą nic, więc muszą udawać, że wiedzą coś więcej o jakiejś innej gospodarce, która istnieje w arkuszach kalkulacyjnych. W efekcie – jak to z magią bywa – wydaje się nam, że od tego, kto będzie ministrem finansów czy prezesem NBP, zależy nasz dobrobyt. Otóż, nie zależy. „Nie pieniądz, ale reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa" – pisał już Adam Smith.
Bogactwo tworzy praca. I nie jest to praca bankierów. Są trzy źródła bogactwa narodów: ziemia i jej zasoby (renta gruntowa), kapitał (finansowy) i praca (kapitał ludzki). Ziemia zostawiona odłogiem nie stworzy wartości dodanej. Kapitał ulokowany w banku czy w skarpecie – też nie. To ludzie, pracując, tworzą wartość dodaną. Kapitał finansowy sam w sobie nie jest wart nic! Król Midas miał lepszą zdolność kreowania pieniądza niż prezes Belka. Czegokolwiek dotknął, zamieniał w złoto. I źle skończył.
To „roczna praca każdego narodu jest funduszem, który zaopatruje go we wszystkie rzeczy konieczne i przydatne w życiu", a jego wysokość „zależy od umiejętności, sprawności i znawstwa, z jakim swą pracę zazwyczaj wykonywa, i od stosunku liczby tych, którzy pracują użytecznie, do liczby tych, którzy tego nie czynią" – to znowu Adam Smith. Podawał on przykłady rzeźnika, piekarza czy piwowara, od których pracy zależy, czy będziemy mieli co zjeść. Ich nie interesuje to, czy prezes banku lub jakaś rada decydują o stopach procentowych, ?o których możni tego świata rozmawiają przy kolacji. Kolacji, której nie mogliby zjeść, gdyby nie praca współczesnych „rzeźników", „piekarzy" czy „piwowarów".
Gdyby ktoś z decydentów zechciał pójść z nimi do McDonalda, to może by się czegoś dowiedział o tym, jak funkcjonuje realna gospodarka. Jak się okazało, języka używają podobnego, więc nie byłoby poruty. A może nawet decydenci by na tym skorzystali, bo ich zasób przekleństw wydaje się skromniutki.