Angielski, rzecz jasna, był dla gości z Unii. Rosyjski – dla przywódców związku celnego oraz Ukrainy: wszyscy oni wszak kończyli radzieckie jeszcze szkoły. Nikt przecież nie podejrzewa, że na przykład były przewodniczący sowchozu Aleksander Łukaszenko włada mową Szekspira.
Jedynym prezydentem, któremu nie byli potrzebni żadni tłumacze, był ukraiński przywódca Petro Poroszenko. Biegle włada oboma oficjalnymi językami spotkania: procentuje 20 lat doświadczeń biznesmena działającego na styku Wschodu i Zachodu.
Być może w tym tkwił błąd Poroszenki. Potrzebny bowiem był tłumacz, ale z rosyjskiego na rosyjski. Z rosyjskiego, jakim posługuje się przywódca Ukrainy, na rosyjski, jakiego używa przywódca Rosji.
– My przecież nie wtrącamy się do waszych stosunków z Kanadą czy, powiedzmy, z Chinami – tłumaczył Władimir Putin w Mińsku przedstawicielom Unii Europejskiej łagodnie jak dzieciom rzeczy, które dla niego są zupełnie oczywiste. Nie będzie im narzucał, jak mają handlować z Kanadą, dlaczego więc oni wtrącają się w sprawy jego Ukrainy? Nie próbował nawet zrozumieć, że nie ma „jego Ukrainy", jest po prostu Ukraina.
W Mińsku po raz kolejny okazało się, że niektórych słów, a nawet całych zwrotów, nie ma w języku rosyjskim-putinowskim, a niektóre mają zupełnie inne znaczenie. W języku Putina nie ma takich wyrażeń jak „spontaniczność", „samoorganizacja", „interesy społeczeństwa". Ba, modyfikacje jego rosyjskiego sięgnęły tak daleko, że zniknęło z niego również samo „społeczeństwo" zastąpione „państwem".