W zapisie zarejestrowanym na pokładzie jaka-40 – samolotu, który wcześniej wylądował w Smoleńsku – brakuje treści rozmów między załogą prezydenckiego tupolewa a wieżą lotniska. Nie można więc sprawdzić, czy rosyjscy kontrolerzy sprowadzali Tu-154M na wysokość 50 metrów – jak w swoich zeznaniach twierdził nieżyjący już technik jaka Remigiusz Muś (jego samobójcza śmierć pod koniec 2012 roku budzi dodatkowe podejrzenia), wbrew temu, że na czarnych skrzynkach tupolewa i nagraniu z wieży mowa jest o 100 metrach. Dodatkowo ujawnione stenogramy świadczą o tym, że wśród kontrolerów panował olbrzymi bałagan.
W tej sytuacji niespełna pięć lat, które dzieli nas od katastrofy, wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku nadal pozostają przedmiotem rozmaitych spekulacji. A skoro tak, to wciąż dzielą opinię publiczną w Polsce, mimo że w Smoleńsku zginęli przedstawiciele wszystkich głównych sił politycznych kraju. Tak więc z jednej strony będziemy słyszeć o zamachu, z drugiej zaś – o tym, że doszło do tragicznego wypadku, a ci, co śmią temu zaprzeczać, to oszołomy rozniecające polskie piekło.
Tyle że to oznacza klincz. Bo przecież sytuacja, w której śledztwo smoleńskie nie posuwa się dalej, stwarza szerokie pole do podtrzymywania starych teorii spiskowych i snucia nowych podejrzeń. Nie mogą one być kontrowane stwierdzeniem, że ich autorzy cierpią na polityczną paranoję. Potrzebne są rzeczowe argumenty, których bardzo często w tym śledztwie brakowało.