Dawno złożoną obietnicę David Cameron potwierdził zaraz po spektakularnym zwycięstwie w wyborach parlamentarnych.
Czy zatem Europa powinna się bać? I żałować, że Brytyjczycy nie dali władzy Partii Pracy, która tego referendum nie chciała?
W czasach, gdy Unia jest zagrożona od południa przez islamski fundamentalizm i od wschodu przez agresywną Rosję, Brexit, czyli wyjście Zjednoczonego Królestwa, miałby z pewnością fatalne skutki. To byłby śmiertelny cios dla europejskiej polityki obronnej, duże osłabienie więzi transatlantyckich, krok wstecz na drodze do budowy konkurencyjnej gospodarki w Europie, a także oddanie Niemcom pola do jeszcze większej dominacji we Wspólnocie.
Tyle że z tego wszystkiego Cameron doskonale zdaje sobie sprawę. Idea referendum miała właśnie rozładować narastający eurosceptycyzm w brytyjskim społeczeństwie. Wytrącić z rąk prawego skrzydła Partii Konserwatywnej oraz populistycznej Partii Niepodległościowej Zjednoczonego Królestwa (UKIP) główny oręż wyborczy.
Zdobycie po raz pierwszy od 1992 r. bezwzględnej większości w Westminsterze przez konserwatystów oznacza, że zadanie marginalizacji zwolenników Brexit Cameron właściwie już wykonał. Teraz to on, a nie lider UKIP Nigel Farage, będzie nadawał ton brytyjskiej polityce. A ponieważ Angeli Merkel bardzo zależy na pozostaniu Brytyjczyków we Wspólnocie, znajdzie formułę ograniczenia emigracji do Wielkiej Brytanii, która pozwoli Cameronowi przekonać wyborców do głosowania za Europą.
Sprawy znacznie gorzej by wyglądały, gdyby po wyborach powstał mniejszościowy rząd Partii Pracy zależny od poparcia szkockich nacjonalistów. Wówczas proces rozpadu Zjednoczonego Królestwa mógł z powodzeniem wymknąć się spod kontroli. A niepodległa Szkocja stałaby się niebezpiecznym przykładem dla Katalonii czy Flandrii. To byłby równie duży cios w jedność Unii co Brexit. A może jeszcze większy.