Pomysł współpłacenia za leczenie pojawił się już podczas poprzedniej kadencji rządów Donalda Tuska. Argumentowano wówczas, że takie rozwiązanie pozwoli używać znajdującego się w przychodniach sprzętu, który popołudniami stoi nieużywany. Wykorzystanie go mogłoby ułatwić dostęp do lekarzy tym, którzy są gotowi zapłacić za wizytę. A finalnie skrócić kolejki dla tych osób, które zapłacić nie mogą lub nie chcą. I byłoby taniej.
Nic jednak z tego nie wyszło. Sam pomysł wywoływał zbyt wiele kontrowersji i wątpliwości, czy taka regulacja jest zgodna z konstytucją. Dziś one nie zniknęły, ale sytuacja w ochronie zdrowia jest tak zła, że nikt już nie wątpi, że znaleźliśmy się pod ścianą. NFZ wejdzie w nowy rok z deficytem 23 mld zł, szpitale przekładają planowane zabiegi na przyszły rok, a czas oczekiwania na wizytę u specjalisty liczy się w miesiącach, a niekiedy nawet w latach. Wraz ze starzeniem się społeczeństwa problem będzie się pogłębiał.
Setki złotych za prywatne wizyty u lekarza specjalisty
Rynek nie znosi próżni. Jeśli pacjenci nie są w stanie dostać się do lekarza w ramach publicznego ubezpieczenia, idą prywatnie. Finalnie płacą podwójnie – niemałe składki i niemało za wizytę. Bywa, że prywatnie trzeba wyłożyć 500 zł czy 700 zł a czasami nawet więcej. Jak policzono, Polacy na prywatną opiekę medyczną w 2022 r. wydali 19 mld zł. I stawki rosną.
Czytaj więcej
Podejmowanie niepopularnych decyzji w ochronie zdrowia to ryzyko przegrania kolejnych wyborów. Cz...