W tej historii mniej chodzi o treść, a bardziej o formę. Jest naturalne, że minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski i rząd, który odgrywa kluczową rolę w polityce zagranicznej, chcą ją realizować, mając w najważniejszych placówkach dyplomatycznych zaufanych ludzi. Jest też oczywiste, że prezydent Andrzej Duda, pełniący dziś rolę najważniejszego bastionu PiS w strukturach władzy, będzie robił wszystko, co w jego mocy, aby jak najwięcej z tej władzy przy PiS zachować. Ambasadorów można było jednak wymieniać sukcesywnie, pozwalając, by każda ze stron mogła zwrócić uwagę na swoją kluczową rolę w tym procesie, albo dokonać tego w drodze demonstracji siły. Rząd wybrał to drugie.
Czytaj więcej
Nie wiem dlaczego pan minister (Marcin) Mastalerek pełni rolę wiceprezydenta - mówił w rozmowie z...
Spór o ambasadorów: Pokaz siły rządu, który miał sprowokować prezydenta Andrzeja Dudę
Komunikat o odwołaniu – w jednym momencie – ponad 50 ambasadorów to niewątpliwie demonstracja politycznej mocy. Ale jednocześnie to gwarantowany przepis na konflikt z Pałacem Prezydenckim, który zresztą zareagował w sposób dający się przewidzieć: z mieszaniną pretensji, zarzutów i gróźb. Ale o to chyba w całej tej sprawie chodziło.
Paradoksem tej sytuacji jest, że stroną inicjującą konflikt jest rząd, ale robi to w białych rękawiczkach, powołując się na procedury i to, że jest w prawie. A mimo to wrażenie strony agresywnej sprawia PiS
Wydaje się bowiem, że po pokazie zgody w Waszyngtonie konflikt z prezydentem jest rządowi Donalda Tuska potrzebny na użytek wewnętrznej polityki. Chodzi o to, żeby nie uśpić wyborców nowej większości koalicji rządzącej obrazkami z Białego Domu pokazującymi, że może ten Andrzej Duda (było nie było jedna z twarzy PiS) nie jest taki straszny. I może nie trzeba już się tak mobilizować jak 15 października.