Może nawet w epoce otwartej komunikacji jest to szczególnie ważne. Jednak ta nowa medialna rzeczywistość niesie ze sobą reguły, których ignorowanie przynosi efekty odwrotne do zamierzonych. W tym sensie polskie przepisy o karalności przypisywania narodowi polskiemu odpowiedzialności za niemieckie zbrodnie, o ile słuszne moralnie, o tyle wzniecają ogień debaty na temat uczestnictwa Polaków w Holokauście.
To, co dla jednych tak trudne do zrozumienia, a dla innych oczywiste, opisał w środę w redakcyjnym edytorialu wpływowy amerykański dziennik „The Washington Post”. Artykuł opatrzony tytułem „Polskie obozy śmierci” już na samym początku wyjaśnia stanowisko redakcji, dla której jedną sprawą jest oczywista nieadekwatność użytego w tytule terminu, ale drugą są metody, jakie przyjął polski rząd w walce o swoje racje. Redaktorzy dokładnie tłumaczą, dlaczego nie powinno się pisać o „polskich obozach śmierci”, zarazem jednak podzielają izraelskie obawy, że wprowadzane do polskiego prawa kary mają na celu zamknięcie ust tym, którzy chcieliby mówić o udziale Polaków w zbrodniach Holokaustu.
Tak ważne dla nas rozróżnienie winy narodu i odpowiedzialności indywidualnych osób w tym tekście w ogóle się nie pojawia, natomiast na pierwszy plan wypływa negatywny kontekst, w jakim za oceanem postrzega się rządy Prawa i Sprawiedliwości. Dla redaktorów waszyngtońskiego dziennika liczą się przede wszystkim powszechne skojarzenia z rządem, który toleruje marsze neonazistów, którego ministrowie podważają fakty o zbrodni w Jedwabnem czy kreują antyimigranckie nastroje.
W ten sposób ważniejszy od legislacyjnych detali staje się medialny kontekst, a uczuleni na wolność słowa Amerykanie gotowi są w jej obronie dopuścić się herezji, jaką dla każdego Polaka jest wspominanie o „polskich obozach śmierci”. Można oczywiście krzywić się na to, że w USA pierwsza poprawka do konstytucji jest ważniejsza od politycznych sojuszy, ale trzeba też umieć wyciągać z tego wnioski. Wprowadzenie na publiczną agendę kwestii polskiego udziału w największej zbrodni XX w. musiało się skończyć światową awanturą i należało zrobić wszystko, by do niej nie dopuścić. Ale wyszła na jaw skrajna nieporadność polskiego państwa i brak posłuchu dla naszej argumentacji. Obnaża to nieudolność rządu i brak wyczucia na realia światowej debaty.
Dziś, gdy mleko się rozlało, a sprawa nabrała tempa, można się tylko spodziewać kolejnych ciosów. Zamiast odzyskiwać reputację, szybko ją tracimy. W szczególnie trudnej sytuacji znaleźli się prezydent i premier, którzy muszą próbować jakoś wybrnąć z tej PR-owej pułapki.