Z jednej strony mamy wielki sukces zjednoczenia Europy sprzed blisko 20 lat, który każe utrzymać, nawet za bardzo wysoką cenę, członkostwo Polski w UE. Z drugiej egzystencjalne zagrożenie, jakim jest podważanie prymatu prawa europejskiego nad krajowym. Już w pierwszych reakcjach zagranicznych na doniesienia z Warszawy można rozpoznać, komu do czego jest bliżej.
Minister ds. europejskich Francji wspomniał o polexicie, choć z nadzieją, że do niego nie dojdzie. Mówił też o „ataku na Unię Europejską". Belgijski komisarz ds. sprawiedliwości zapowiedział, że Bruksela „nie zawaha się użyć wszystkich instrumentów, jakie pozostają w jej dyspozycji, aby egzekwować prawo europejskie". Nie mniej stanowczy był premier Luksemburga. Francja i kraje Beneluksu, gdzie zawsze żywa była nostalgia za „małą Unią", dostrzegły być może szanse na spełnienie tego marzenia.
Czytaj więcej
Nie godzimy się na marginalizację Polski w wyniku działań aktualnie rządzącej większości i głośno domagamy rewizji szkodliwej dla kraju polityki.
Ale już znacznie spokojniej na doniesienia z Polski zareagowano choćby w Madrycie, gdzie głos zabrał jedynie polityk relatywnie niskiego szczebla. Jeszcze większa ostrożność panowała w Berlinie: odchodzący minister spraw zagranicznych Heiko Maas kładł akcent na ogólne zasady funkcjonowania Unii, powstrzymując się od apokaliptycznych wizji.
To nie jest jednak żadna gwarancja, że ryzyko polexitu zostało oddalone. Przed podobnym dylematem kanclerz Merkel stanęła przecież przed pięciu laty. Wtedy chodziło o wyważenie między spójnością jednolitego rynku a wyjściem naprzeciw oczekiwaniom rządu Wielkiej Brytanii, który chciał wygrać referendum rozwodowe. Skończyło się brexitem.