Wszak Unia zamierza aktywnie uczestniczyć w rozwiązywaniu najistotniejszych problemów globu: skutków kryzysu finansowego, zmian klimatycznych, konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Z tej perspektywy spacyfikowanie groteskowego satrapy z Mińska nie wydaje się wyzwaniem ponad siły dla naczelnych brukselskich dyplomatów.
Pytanie brzmi, czy Unia ma na to ochotę.
Spóźniona i niemrawa reakcja pani Ashton na białoruskie wydarzenia każe sądzić, iż gdyby nie nacisk ze strony rządu w Warszawie oraz polskiego szefa europarlamentu, Bruksela prawdopodobnie nie zauważyłaby nowej fali represji na Białorusi. Także zachodnim mediom, tak ochoczo rozpisującym się o dyskryminacji gejów i kobiet w Polsce, umknął jakoś fakt skandalicznego łamania praw człowieka kilkadziesiąt kilometrów za unijną granicą. Skoro opinia publiczna nie interesuje się w najmniejszym stopniu tym, co się dzieje u najbliższego sąsiada UE, to dlaczego niby mieliby się tym interesować politycy?
Unia ma z dyktatorami problem. Dwa lata temu przyjmowała na salonach afrykańskiego oprawcę Roberta Mugabe, utrzymuje bardzo dobre stosunki z braćmi Castro, trudno więc oczekiwać, by nagle poszła na wojenkę z Łukaszenką, który specjalnie krwawym tyranem nie jest, za to z miłą chęcią otwiera rodzimy rynek dla europejskich firm.
Gdyby jednak któregoś dnia białoruski prezydent zakazał budowy minaretów albo obwieścił, że nie wierzy w globalne ocieplenie, lub wypowiedział się pochlebnie o Vaclavie Klausie, Bruksela zapewne zawrzałaby z oburzenia...