A objazd Polski w wykonaniu marszałka sejmu i ministra spraw zagranicznych to nie żadna próba wyłonienia lepszego kandydata, tylko bardzo sprytne posunięcie spin doktorów PO, którzy znaleźli sposób na prowadzenie kampanii prezydenckiej grubo wcześniej niż konkurencja.
Co bowiem widać, kiedy spojrzy się na ten zabieg bez całej piany frazesów o “demokracji w partii”? Oto niemal całą uwagę opinii publicznej i mediów w kontekście wyborów prezydenckich skupiają przedstawiciele Platformy. Nie mogą oni bić się między sobą (pan premier zakazał), ale mogą bezkarnie atakować głównego konkurenta czyli obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego (robią to zresztą z takim ogniem, jakby to już był finisz walki o Belweder). Kaczyński z kolei nie ma jak odpowiadać na nawet najostrzejsze ataki, bo niby jaki miałby do tego tytuł, skoro kampania wyborcza jest tylko “prawyborami” w jednej z partii politycznych?
Manewr Platformy jest w pewnym sensie próba powtórzenia nieudanego zabiegu PiS z kampanii w 2007 r., kiedy to sztabowcy Prawa i Sprawiedliwości chcieli “unieważnić” kandydaturę Donalda Tuska. Spin doktorzy PiS próbowali wtedy pokazać, że główna walka toczy się między Jarosławem Kaczyńskim, a Aleksandrem Kwaśniewskim (wówczas lokomotywą SLD), zaś Tusk jest jedynie nieważnym “pomocnikiem Kwaśniewskiego”. Przy tak zdefiniowanej linii sporu szanse PiS rosły, bo wyborcy mieliby dokonywać między postkomunistami, a Polską solidarną. Dla Tuska i Platformy w tej strategii miejsca nie było.
Ale próba anihilowania dzisiejszego premiera wzięła w łeb, gdy okazało się, że nie da się uniknąć debaty Kaczyński-Tusk. Jej przełomowe znaczenie kryło się wcale nie w tym, że Tusk przygwoździł przeciwnika pytaniami o cenę kilograma jabłek, ale w tym, że udało mu się wtedy pokazać milionom widzów, że to Platforma jest poważną, realną alternatywą dla rządów PiS. I wyborcy to kupili.
Dziś Platforma próbuje anihilować Lecha Kaczyńskiego – prowadzi na całego kampanię prezydencką, z której wniosek ma płynąć taki: tylko u nas znajdziecie prawdziwego kandydata na głowę państwa, Kaczyński nie istnieje. Nieważne, jak wypada Sikorski, a jak Komorowski – najważniejsze, że żaden z nich nie jest Kaczyńskim.