Słowa te wypowiedział w styczniu 1985 roku Ronald Reagan. Gdyby żył, zapewne pochwaliłby swojego sukcesora Baracka Obamę za wynegocjowanie nowego traktatu rozbrojeniowego z Rosją. Reagan był republikaninem i antykomunistą, Obama jest demokratą, ale świat bez broni nuklearnej nie musi być pomysłem “prawicowym” czy “lewicowym”. Jest po prostu pomysłem dobrym. Kto nie chciałby żyć w takim świecie?
Ma on jednak zasadniczą wadę: nie da się go zrealizować. Podobnie jak nie da się wyeliminować wypadków samochodowych czy zgonów z powodu choroby wieńcowej. Co nie oznacza, że nie należy z tymi plagami walczyć. Opcja zerowa, na którą zgodziłyby się jednocześnie Stany Zjednoczone, Chiny, Iran i Izrael, jest dziś czystą fantazją. “Czy wyobrażacie sobie premiera Izraela, który dobrowolnie rezygnuje z bomby?” – pytał niedawno były amerykański sekretarz obrony William Cohen.
Problemem nie jest liczba ładunków i ich nośników, lecz kontrola nad nimi. Amerykanie i Rosjanie pilnują się nawzajem. Atomowy Pakistan nie jest dla Waszyngtonu zmartwieniem, dopóki nie przejmą w nim władzy islamscy ekstremiści. Iran posiadający 100 głowic, ale przestrzegający układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, byłby dla Ameryki mniejszym kłopotem niż Iran z jedną głowicą, ale rządzony przez szaleńca.
Co z kolei powiedzieć o terrorystach, którzy z rozkoszą zdetonowaliby nuklearny ładunek gdzieś na Manhattanie? Kto i jak ma ich kontrolować?
Terroryści muszą zdobyć bombę “skądś”. Im więcej współpracy między największymi atomowymi mocarstwami – USA, Rosją i Chinami – tym mniejsze szanse, iż bomba trafi w niepowołane ręce.