Wszyscy kiwali wtedy potakująco głowami, ale minęły lata, zanim skuteczną kurację zaaplikował Niemcom rząd Gerharda Schrödera, socjaldemokraty. Szefa partii, która długie lata uważała kapitalizm za największe zło. Był to szok, z którego Niemcy nie otrząsnęły się do dzisiaj.

Impuls, jaki obecnie biegnie przez Niemcy, nazywa się przechyłem na lewo. Biegnie z lewa na prawo. Od Partii Lewicy poprzez SPD po CDU, nie mówić już o bawarskiej CSU, która zawsze uważała się za partię o obliczu socjalnym.

Trzon Partii Lewicy to postkomuniści z byłej NRD, do których przykleili się dysydenci ze “schröderowskiej” SPD. Groziła im już polityczna zagłada, ale przeżywają renesans dzięki Schröderowi. Trzy lata temu powrócili szeroką ławą do Bundestagu, są obecni w parlamentach landów na terenie byłej NRD i zdobywają land za landem na zachodzie kraju. Są już trzecią siłą polityczną w kraju. Głoszą to, co jest bliskie niemieckiej duszy co najmniej od czasów Bismarcka, który walczył z socjalizmem, wyprzedzając robotnicze żądania.

A więc więcej płacy, dni wolnych od pracy, praw dla klasy robotniczej i związków zawodowych, mniej dla kapitalistów z wielkich koncernów. Jednym słowem, więcej Marksa i Che Guevary.

Takie hasła mają wzięcie, bo Niemcy nie żyją już jak w czasach przedłużanego sztucznie cudu gospodarczego. Tracą status bogaczy w Europie i muszą liczyć każdy grosz, jak wszyscy inni. Dlatego też ulegają populistom. To jeszcze nie kłopot. Problem w tym, że ulegają im także liderzy wielkich partii politycznych z Angelą Merkel na czele. Startowała do wyborów w 2005 r. z odważnym programem reform. Nie ma już po nim ani śladu.