Przemawiając w Parlamencie Europejskim, Nicolas Sarkozy raz jeszcze namawiał prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by podpisał traktat lizboński. "Trzeba dotrzymywać słowa. To kwestia moralności!" – wołał prezydent Francji, wymachując palcem wskazującym prawej dłoni.
Ta błyskotliwa fraza padła z ust człowieka, który w przededniu wystąpienia w europarlamencie zmienił zdanie na temat swojego udziału w ceremonii otwarcia igrzysk w Pekinie. Wcześniej był twardy jak galijski menhir: jeszcze na wiosnę zapowiadał, że zbojkotuje uroczystość, jeśli komunistyczne władze nie zaczną rozmów z Dalajlamą. Dziś okazuje się miękki niczym normandzki camembert, a chińscy przywódcy będą mu bez wątpienia wdzięczni za ten wyraz moralnego wsparcia.
Ten sam Sarkozy w grudniu ubiegłego roku przyjmował libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego, dla którego wydał nawet wykwintną kolację w Pałacu Elizejskim. Moralny charakter tego gestu podkreślały warte 15 mld dolarów kontrakty, którymi Kaddafi łaskawie obdarzył francuskie firmy.
Jak widać, Sarkozy pełnymi garściami czerpie ze spuścizny największego francuskiego moralizatora ubiegłego wieku Jeana-Paula Sartre'a. Moglibyśmy się jeszcze długo znęcać nad hipokryzją obecnego prezydenta Francji, musimy jednak zachować zdrowy rozsądek. Bądźmy szczerzy: moralność w polityce, a w szczególności w polityce zagranicznej, jest pojęciem względnym. I tak jak Sarkozy dba o interesy swojego państwa, ściskając się z Kaddafim i walcząc o traktat lizboński, tak Kaczyński dba o interesy swojego. A że wcześniej błądził, wychwalając ten legislacyjny gniot jako wielki sukces PiS-owskiej dyplomacji?
Cóż, nobody's perfect.