Bo niezależnie od tego, co Obama ostatnio mówi i robi, dla znacznej większości mieszkańców Starego Kontynentu jest wytęsknionym anty-Bushem. A jego republikański rywal John McCain może być co najwyżej ulepszoną wersją Busha, czyli ciut mniejszym złem, ale nadal złem. Dlatego według sondaży w niektórych krajach Unii Europejskiej Obama dostałby 85 procent głosów.

Nadzieje wobec Obamy, wobec nowej twarzy Ameryki, są tak wielkie, że już jego wizyta w Europie w roli kandydata na prezydenta nazywana jest urlopem od Busha. Urlopem od Guantanamo, Abu Ghraib, czyli od wydarzeń i spraw, przez które Ameryka jawi się jako bezwzględny żandarm świata. Jako zupełnie inna niż na Starym Kontynencie cywilizacja – drapieżna, staroświecka i przesiąknięta religijnością.

Oczywiście Ameryka prezydenta Obamy – jeżeli uda mu się spełnić marzenia Europejczyków i wygrać wybory – będzie inna niż Ameryka prezydenta Busha. Ale coraz lepiej widać, że zmiana nie byłaby drastyczna. To nie będzie trzęsienie ziemi. Dla Europejczyków szokująco brzmią choćby stwierdzenia Baracka, że sprawcy niewyobrażalnych zbrodni zasługują na karę śmierci. Albo to, że państwo powinno wspierać organizacje religijne.

Wielkiej zmiany nie należy się też spodziewać w polityce zagranicznej, przynajmniej w kwestiach najważniejszych dla opinii publicznej w USA. Jeżeli wygra Obama, Ameryka będzie równie proizraelska jak dotychczas. Nadal będzie też prowadziła wojnę z terroryzmem. Tym razem przede wszystkim w Afganistanie. I – co szczególnie przykre dla opinii publicznej w Europie Zachodniej – w tej walce będzie oczekiwała od europejskich sojuszników mocniejszego wsparcia.

Barack Obama jest europejski w porównaniu z Bushem. Ale nadal bardzo amerykański.