Proste: armię z poboru bez poborowych. Armię, która chwilowo służy głównie do robienia na niej oszczędności, chwilowo nieprzyjmującą ochotników i chwilowo nieprowadzącą szkolenia podoficerów, zresztą w ogóle prawie nieprowadzącą ćwiczeń, bo ćwiczenia kosztują. Z generalicją zaczytującą się tygodnikiem „Nie" i zarządcami cywilnymi powtarzającymi sobie słowa poety: chwilo, trwaj!
Przepraszam, mamy jeszcze coś w rodzaju dawnego „wojska kwarcianego", czyli skromniutką liczebnie, kadrową armię fachowców, zatrudnioną na Dzikich Polach, które na fali globalizacji odsunęły się aż do Afganistanu i Iraku. Jak o nich powiedział jeden z byłych ministrów obrony: „posłaliśmy naszym sojusznikom wszystko, na co nas stać". Wszystko, na co nas stać, to jakieś 1,5 tysiąca ludzi bez własnego transportu. Jak za króla Sasa.
Właściwie nie ma sensu o tym pisać: wystarczy zacytować opowieść pewnego odpowiedzialnego niegdyś za wojsko urzędnika. Otóż wyjaśniono mu przy jakiejś wątpliwości kadrowej, że przy takich decyzjach w pionie bezpieczeństwa państwa obowiązuje zalecenie psychologów, by preferować kandydatów, którzy w listach motywacyjnych wspominają o karierze, chęci awansu etc. Natomiast tych, którzy odwołują się do motywacji patriotycznych, odrzucać jako niezrównoważonych psychicznie. Dla wierchuszki jest oczywiste, że aby kochać ten kraj i chcieć za niego przelewać krew, trzeba być stukniętym.
Też się czasem zastanawiam…
[link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/06/28/rozbrojenie-subito/" "target=_blank]blog.rp.pl/ziemkiewicz[/link]