Najpierw ogłoszono, że Polki są – i zawsze były – dyskryminowane: na rynku pracy, w rodzinie i w sferze publicznej. Ostatnio dorzucono do tego także dyskryminację w polityce. Na czym miałaby ona polegać? Ano na tym, że ponad połowa populacji to kobiety, a w Sejmie jest ich zaledwie 20 procent. Co zrobić, by tę karygodną dysproporcję wyrównać? Pomysł jest prosty – wprowadzić (jak jest już w niektórych krajach zachodnich) ustawowe parytety, by na listach wyborczych musiało się znaleźć 50 procent pań.
Inicjatywa została zgłoszona na zwołanym – pozornie ponad podziałami politycznymi – Kongresie Kobiet Polskich, który wystąpił z propozycją zmian w prawie. Dotąd pomysł wspierały głównie środowiska lewicowe. We wtorek przybył im nieoczekiwany sojusznik – Lech Kaczyński. Prezydent obiecał przedstawicielkom kongresu, że jeśli stosowna ustawa pojawi się na jego biurku, to on ją podpisze.
Przychylność prezydenta dla praw kobiet może tylko cieszyć. Szkoda jednak, że Lech Kaczyński nie sprawdził, czy parytety faktycznie przynoszą pożądane skutki. Na przykład we Francji obowiązuje 50-procentowy parytet, ale kobiet w parlamencie jest tam tylko 18 procent. Może więc rację mają ci, którzy twierdzą, że kobiet jest mniej na listach wyborczych, bo mniej jest ich w partiach. A mniej jest ich w partiach dlatego, że rzadziej interesują się polityką.
Czy Lech Kaczyński szczerze wierzy, że dzięki parytetom kobiety masowo zajmą się polityką? A może – jak sugerują niektórzy – cynicznie usiłuje poszerzyć swój elektorat przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi? Czy lepsza nie byłaby odrobina ostrożności? Lansując radykalne postulaty, i tak nie zdobędzie przychylności lewicowych aktywistek, ale przy okazji może stracić sympatię innych kobiet. Zwykłych kobiet.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/zubowicz/2009/07/29/lewicowe-aktywistki-i-tak-nie-popra-prezydenta/]Skomentuj[/link][/ramka]