Oskarżył on swoich politycznych konkurentów, torysów, że popierając Michała Kamińskiego – zamiast przyzwoitego angielskiego kandydata z partii Milibanda – zeszli na margines skrajnej prawicy.
Minister z Partii Pracy nie przejmuje się związkami swoich oskarżeń z rzeczywistością. Załatwia za jednym zamachem dwie sprawy: dezawuuje swoich konkurentów i przykłada się do utrwalania wizerunku prawicy jako skażonej fatalnymi (antysemickimi) powinowactwami oraz naturalnie skłonnej do popadania w skrajności. Pretekstu dostarcza Polska, "kraj prawicowy", a więc "historycznie antysemicki".
Nie to co Europa Zachodnia, gdzie jeśli zdarzają się napady na Żydów, profanacje ich cmentarzy czy podpalenia synagog, to przecież nie z powodu paskudnego, prawicowego antysemityzmu, ale dużo bardziej zrozumiałego, bo postępowego, antyizraelizmu.
Miliband powołuje się na angielską rację stanu. A co z polską? Nie tak dawno świętowaliśmy ponadpartyjny sukces, jakim był wybór Jerzego Buzka (PO) na stanowisko przewodniczącego europarlamentu. Dlaczego taka sama ponadpartyjna postawa nie obowiązywała już wobec wyborów na stanowisko jego zastępcy, gdy przeciwko kandydaturze Kamińskiego z PiS głosowali posłowie PO i SLD? Dlaczego kampania oszczerstw pod adresem polskiego polityka nie wywołuje solidarnego protestu polskiego świata politycznego?
Przecież w Polsce wiadomo, że jest to kampania kłamliwa i, co więcej, szkodzi wizerunkowi naszego kraju. Dlaczego polskie środowiska żydowskie nie protestują przeciw politycznej instrumentalizacji oskarżeń o antysemityzm – przeciw instrumentalizacji, która prowadzi do banalizowania tych oskarżeń? Jeśli bowiem antysemitą można nazwać każdego przeciwnika (zwłaszcza z prawicowego obozu), to oskarżenie to zostaje wydrążone z treści i staje się pożywką dla antysemityzmu realnego.