[b][link=http://blog.rp.pl/magierowski/2009/10/04/szantaz-lizbonski/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Został bowiem przyjęty w sposób, który obnażył arogancję unijnej elity politycznej. Za jakiś czas się okaże, jak dużego uszczerbku doznała z tego powodu demokracja na Starym Kontynencie.
Irlandczycy głosowali z pistoletem przystawionym do skroni. W przypadku głosowania na "nie" Irlandia miała zostać albo wyrzucona z Unii Europejskiej, albo zmarginalizowana i pozbawiona własnego komisarza. Miała się pogrążyć w jeszcze większym chaosie gospodarczym, bo inwestorzy zaczęliby uciekać z Zielonej Wyspy, a na pomoc z Brukseli już nie można byłoby liczyć. Budzi zdumienie, że w takiej sytuacji zaledwie 67,1 proc. głosujących poparło traktat.
Za klęskę poprzedniego referendum euroentuzjaści zgodnie obwiniali Declana Ganleya, który "robił kampanię za pieniądze CIA, a fortunę zbił na szemranych dealach z mafią ze Wschodu". Tym razem nikomu nie przeszkadzał fakt, że w polityczną batalię na wyspie włączyły się tabuny zagranicznych oficjeli, a kampanię zwolenników traktatu hojnie wspierały wielkie koncerny, m.in. Ryanair i Intel.
Dla demokracji to bardzo niebezpieczny precedens. Każdy prezes w Europie zastanowi się teraz pięć razy, zanim wyłoży pieniądze na jakąkolwiek kampanię eurosceptyków. A każdemu obywatelowi będzie można pogrozić wizją wiecznego potępienia i gospodarczej katastrofy, jeśli nie uzna racji Unii.