Myślę, że niewielu z jego czytelników – a miał ich tysiące – zdawało sobie sprawę, jak niezwykle ciepłym był człowiekiem. Właśnie on – mistrz złośliwej, ciętej ironii, książę polskiego felietonu, pisarz złośliwy i przenikliwy, odważnie nakłuwający pozorne wielkości i wadzący się z samozwańczymi autorytetami – był ciepły. Uderzyło mnie to, kiedy pierwszy raz dłużej z nim rozmawiałem w 2000 roku. Wtedy Maciek postanowił na stałe zagościć na drugiej stronie "Rzeczpospolitej".

Od razu zdobył ją dla siebie. Żadne inne teksty nie były tak czytane. Stał się szybko głosem zdrowego rozsądku, obrońcą przed napływem wszechogarniających postępowych ideologii. Kwestionował i powątpiewał w to, co w dzisiejszym świecie wydaje się nienaruszalne. Kpił z politycznej poprawności. Wyśmiewał fanatyzm i zadęcie. Jedynie słusznym teoriom przeciwstawiał swój suwerenny i subiektywny sąd. W ten sposób, sądzę, dawał ludziom nadzieję.

Był wybornym stylistą i wielkim erudytą. To, myślę, podstawa jego sztuki. Dzięki temu każdy tekst, który wychodził spod jego pióra, był inny, niepodrabialny.

Piszę – był. Od teraz trzeba się przyzwyczaić do tej formy czasu przeszłego. Mówi się, że nie sposób się z tym pogodzić. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, właśnie tak jest. Nie sposób się z tym pogodzić.

Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/lisicki/2009/10/22/ksiaze-felietonu/]blog.rp.pl/lisicki[/link]