Felieton to nie miejsce na elegie, ale też Maciej Rybiński był typem mało elegijnym. W ogóle pisanie o nim w czasie przeszłym wydaje się jakieś absurdalne. Proszę wybaczyć osobisty wtręt, ale Maciek umarł dzień po pogrzebie mojej babci. O ile jej śmierć była dla mnie czymś smutnym, ale naturalnym, oczywistym wręcz, o tyle Ryba po prostu posunął się w swym umiłowaniu absurdu za daleko. On, który zapowiadał, że "nie wybiera się umierać"? On, którego felietony były zawsze czymś trwałym, ostoją zdrowego rozsądku i sensu? On, nieśmiertelny? I z czym ja miałem iść na taki pogrzeb? Z kwiatami, zniczem, butelką wina?
W ogóle mam kłopot z niektórymi zmarłymi. Nie dotrzymują obietnic – prof. Paweł Wieczorkiewicz obiecał mi udzielać co roku wywiadu na wakacje, a w marcu zrejterował z tego świata. Maciej jeszcze dwa tygodnie temu zapowiadał się, że i w tym roku przyjdzie na spotkanie z moimi studentami. Tym bardziej że zeszłoroczne przeciągnęło się do późnych godzin nocnych w pobliskiej Harendzie. Bo był on, co potwierdza każdy, kto miał szczęście go poznać, człowiekiem niesłychanie ujmującym, bezpośrednim, niestwarzającym dystansu. Dodać do tego wyjątkową erudycję, osobistą uczciwość i – o zmarłych już wypada tak mówić – rzadkiej próby szlachetność i już wiadomo, dlaczego cieszył się reputacją najlepszego w Warszawie kompana.
Czarował swoich współbiesiadników, czarował studentów, czarował moją żonę, jego zaprzysięgłą miłośniczkę, czarował czytelników. To niemożliwe, żeby przestał.
Chyba że, ale to cokolwiek dziecinne oczekiwanie, Ryba również postanowił zrobić sobie przerwę, zawieszenie, które jest tak modne ostatnio – Kamiński ma przerwę w szefowaniu CBA, Kaczyński w premierowaniu, a Maciej Rybiński w pisaniu? I wróci.
W każdym razie jego felietony zostaną, te rozproszone wyda się w książkach. I przetrwają. W zasadzie Maciej nie musi wracać. Bo nie odszedł.