Choć w zjednoczonej Europie jesteśmy od siedmiu lat, nasze pensje wciąż do niej nie dotarły. I dobrze. Mimo wysiłków związkowców, różnych polityków i innych socjalistów Polski nie stać na europejskie wynagrodzenia. Wciąż jesteśmy krajem na dorobku, o dużej, ale niezbyt efektywnej gospodarce, i dopóki to się nie zmieni, nasze płace będą się różnić od tych z zachodniej Europy. I co ważne – jeżeli nadal chcemy gonić czołówkę krajów rozwiniętych, ta dysproporcja nie powinna się zmienić.
Tymczasem sprawa podwyżek płac (ale i świadczeń socjalnych) będzie w najbliższych miesiącach jednym z głównych tematów dyskusji publicznej. Tak dzieje się zawsze, gdy zbliżają się wybory parlamentarne. Na dodatek PiS już zaczyna mówić o szalejącej drożyźnie, co z pewnością podniesie napięcie publicznej dysputy i przyczyni się do kolejnych protestów.
A warto pamiętać, że owa drożyzna to tylko nieco ponad 4 procent inflacji. Nawet całkiem niedawno mieliśmy szybciej rosnące ceny.
To, że związki zawodowe walczą o jak najwyższe wynagrodzenia, jest czymś naturalnym. Naturalne jest też to, że przedsiębiorcy zgadzają się na ich żądania tylko w takim stopniu, na jaki pozwala im rachunek ekonomiczny. Z tym że ta naturalna równowaga sił jest często zakłócana przez rząd. Państwo ulega bowiem związkom zawodowym w kontrolowanych przez siebie firmach, administracji, a co gorsza – zgadza się na znaczące podwyżki wynagrodzeń minimalnych.
Tymczasem wynagrodzenie minimalne nie może być ustalane wskutek żądań, zwłaszcza wynikających z porównania z bogatymi krajami. Decydujący wpływ na nie powinna mieć sytuacja ekonomiczna firm.