Partyjni działacze PO na trybunach ich ukochanej Legii, dla której stadion (formalnie: miejski) udało się wybudować dzięki setkom milionów złotych wsparcia od platformerskiej prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Rzeczywistość jednak zaskrzeczała. Najpierw partyjni koledzy pokłócili się z Tuskiem i zaczęli narzekać, że mają dość puszczania bramek jedynie po to, aby zaspokoić ego premiera. Budowa stadionów wprawdzie się opóźnia tylko trochę, ale o nowych dworcach i autostradach już nikt poważny nie wspomina. Zaś „Orliki" powstają, ale dziwnym trafem jedynie tam, gdzie PO ma w swoich rękach samorządy - a to nie robi najlepszego wrażenia.
A koniec końców kibice (także Lechii i Legii), zamiast ściskać się z Donaldem, zaczęli wywieszać na stadionach ostre antyrządowe transparenty. Zawiedziony premier nie wytrzymał. Nazwał ich „przestępcami" i wypowiedział im wojnę. Szkoda, że dopiero teraz – gdy setki kibiców Legii na oczach całej Polski oraz delegatów UEFA wzięło się za demolowanie stadionu w Bydgoszczy.
Tusk chciał — tak jak w niemal wszystkich innych dziedzinach — zamknąć oczy na problem. Może jakoś się uda przetrwać do Mistrzostw Europy. Choć od dawna było wiadomo, że polski futbol to ośmiornica. Interesy władców PZPN, właścicieli najbogatszych klubów i agresywnych grup kibicowskich przeplatają się. Tu ręka rękę myje i niektóre z nich rzeczywiście wymagają mocnego szorowania.
Ta ośmiornica ma też swoje macki w policji (funkcjonariusze wstawili się za przywódcą kibiców Legii), we władzach największych polskich miast oraz wśród sejmowych polityków, chętnie grzejących się w cieple stadionowych emocji. Zresztą chodzi o polityków wszystkich partii: kiedyś Tusk grał brata-łatę futbolowych fanów, dziś rząd kibicowskich dusz chcą przejąć posłowie opozycji, gotowi na złość rządowi bronić nawet najbardziej nieprzyjemnych stadionowych subkultur.