Jednak do tego czasu partie mogą beztrosko prowadzić zakazaną w kampanii kampanię i przekonywać Polaków by na nich oddali swój głos. Bądźmy szczerzy, z pewnością i po tym terminie stronnictwa znajdą sposoby, by obejść ten zakaz - by przypomnieć tylko, jak przed wyborami prezydenckimi w 2005 roku, jeden polityk występował równocześnie jako kandydat na prezydenta, a na innych bilbordach - nie mających teoretycznie związku z wyborami - jako autor reklamowanej książki.
Zakaz płatnych ogłoszeń na plakatach wielkoformatowych, w radiu i telewizji miał w zamyśle jego pomysłodawców oszczędzić publiczne pieniądze i podnieść merytoryczny poziom politycznej debaty przed wyborami. Zdaniem jego przeciwników miał ograniczyć możliwość działania opozycji w sytuacji, gdy rządzący i tak nieustannie występują w mediach, szczególnie w tak gorącym okresie, jakim jest prezydencja Polski w UE.
Wyraźnie już widać, że autorzy zakazu popełnili błąd. Prawo da się naginać i mimo zakazu przynajmniej do sierpnia bez kłopotów korzystać z reklam. I tym samym omijać prawo za publiczne pieniądze. O merytorycznym poziomie politycznej debaty lepiej nie wspominać. Część prawa wyborczego okaże się więc martwym przepisem.
Z kolei opozycja znalazła sposób, by mimo wszystko spróbować dotrzeć do wyborców w czasie, gdy media zdominowane są tematami związanymi z prezydencją. Szkoda tylko, że by mieć pełną możliwość dotarcia do obywateli, muszą naginać prawo, które politycy powinni chronić a nie obchodzić.
Czy warto było w ogóle zakazywać płatnej kampanii? Ostateczną odpowiedź poznamy w dzień wyborów. Dziś wydaje się, że nie.