Jeśli jednak chodzi o egzekwowanie odpowiedzialności politycznej, obowiązuje zasada z gruntu odmienna, wręcz odwrotna. Dobro państwa wymaga, aby zaniedbania były usuwane jak najszybciej, czemu sprzyja błyskawiczna zmiana kadrowa. Zmiana dokonująca się – przynajmniej w krajach demokratycznych – w rezultacie walki politycznej.

Tymczasem w wypadku katastrofy smoleńskiej – wydarzenia bez precedensu nie tylko w historii Polski – trzeba było czekać aż ponad rok, by do takiej zmiany doszło. Dopiero w piątek z urzędu zrezygnował szef MON Bogdan Klich. Dobrze się stało, że to uczynił, i dobrze się stało, że Donald Tusk tę dymisję przyjął, ale nie zwalnia nas to z obowiązku szukania odpowiedzi na pytanie, co ta zwłoka oznaczała dla naszego państwa.

Jaki sygnał płynął przez te długie miesiące do urzędników różnych szczebli, do żołnierzy, oficerów BOR, gdy żaden z ich przełożonych nie poczuwał się do odpowiedzialności politycznej za to, co się wydarzyło? A zwierzchnik tych wszystkich ludzi – premier – nie uważał za stosowne wyciągnąć politycznych konsekwencji w stosunku do któregokolwiek ze swoich podwładnych, prezydent zaś nagrodził jednego z nich awansem na wyższy stopień generalski?

A przecież z oceną karygodnego stopnia zaniedbań w podległych im instytucjach naprawdę nie trzeba było czekać na raport komisji Millera. Wiadomo było o nich sporo od dawna, a z każdym miesiącem po katastrofie coraz więcej. Jak bardzo zatem ta zwłoka była (nadal jest?) dewastująca dla struktur państwa?

Pozostaje mieć nadzieję, że opinia publiczna, która od miesięcy wyraźnie i stanowczo domagała się ustąpienia ministra Klicha, teraz z równą konsekwencją będzie żądała od rządzących polityków naprawy tych instytucji państwa, które zawiodły zarówno w czasie organizowania ubiegłorocznej podróży śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Katynia, jak i podczas niej. A także, niestety, nierzadko – po katastrofie.