W ciągu kilku miesięcy Hosni Mubarak zapisał się w tej historii już po raz kolejny. Wcześniej, gdy 11 lutego przymuszony przez setki tysięcy protestujących i wojsko zrzekł się władzy i opuścił pałac prezydencki w Heliopolisie.
Proces Mubaraka jest niezwykły pod wieloma względami. Dyktatorzy rzadko kończą przed sądem, a jeszcze rzadziej tak szybko. Nie przeszkodziły w tym ani wiek oskarżonego (83 lata), ani – prawdziwy czy udawany – zły stan zdrowia. Nie przeszkodziło w tym też to, że w Egipcie władzę sprawują jego byli koledzy – wojskowi, którzy mogliby się obawiać, że na sali sądowej ujawni się coś obciążającego także ich.
Nie wiadomo, co wyniknie z tego procesu, nie wiadomo, jaki wyrok usłyszy Mubarak. Na razie obserwujemy symboliczne rozliczenie z jego erą. Obserwują je Egipcjanie, wielu z nich coraz bardziej rozczarowanych efektami rewolucji, która obaliła dyktatora. Obserwują i Arabowie w innych krajach. To, że wieczny, jak się wydawało, prezydent najważniejszego państwa arabskiego, sojusznik Zachodu, kończy jako bezsilny starzec w sądzie, który może orzec wobec niego karę śmierci, jest przestrogą dla polityków regionu. Dla tych, którzy dojdą do władzy w Egipcie, i dla tych, którzy już rządzą i będą rządzili w krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej.
Niestety ci, których ta przestroga mogłaby w szczególności dotyczyć – Muammar Kaddafi w Libii i Baszar Asad w Syrii, już wyciągnęli wnioski z arabskich rewolucji. Bronią się wszelkimi środkami. Nie chcą skończyć jak Mubarak. Nie chcą, by dosięgła ich sprawiedliwość. Tym bardziej należy mieć nadzieję, że lekcją prawdziwej sprawiedliwości i lekcją prawdziwej demokracji będzie proces byłego egipskiego prezydenta.