Jutro Bronisław Komorowski ma nakreślić w Sejmie zadania dla rządu, który, jak wszystko dobrze pójdzie, za jakiś czas powstanie.
Donald Tusk koncentruje się dziś na rozmowach z samym sobą. Zen w Kancelarii Premiera jest naturalną reakcją na obciążenie, jakim musiały być spotkania z obywatelami na trasie kampanii wyborczej. Problem w tym, że poza prezydentem nie ma nikogo, kto mógłby wyrwać szefa rządu z transu. Najbliższe otoczenie Tuska po doświadczeniach Grzegorza Schetyny demonstruje brak ambicji i zainteresowania rządzeniem.
A opozycja ma zbyt wiele spraw na głowie. Partia Palikota zajęła się rozmontowywaniem chrześcijaństwa, co powinno jej zająć jakieś 2000 lat. Partia Kaczyńskiego dała sobie trzy lata na zdefiniowanie, kto jest prawdziwym prawicowcem. A SLD do Bożego Narodzenia będzie podtrzymywać na duchu Napieralskiego.
Stanęło na prezydencie. Jemu może poręczniej będzie zapytać, co premier zamierza zrobić z blisko 12-procentowym bezrobociem. Czy w ramach małych wolnych kroków, zrobimy jakiś kroczek na rzecz reformy prawa pracy i elastyczniejszych form zatrudnienia? Czy przy tak szybkim wzroście liczby urzędników można myśleć o zmniejszaniu liczby urzędowych pism i barier biurokratycznych? Bo to również mogłoby uwolnić sporo czasu i energii pracodawców, którzy zamiast głowić się, jak obejść urzędników, mogliby myśleć o nowych miejscach pracy.
Czy Donald Tusk wie, że marzenia o polskim eldorado gazowym nie urzeczywistnią się bez deregulacji przepisów energetycznych? Czy wie, że bez zdecydowanych kroków – bez podwyższenia wieku emerytalnego, bez reformy ZUS i KRUS – świadczenia emerytalne, jakie otrzyma jego pokolenie, będą mniejsze od tych, jakie otrzymywali emeryci w 1990 roku?