Donald Tusk wygrał, bo zaoferował wyborcom najcenniejszy produkt w kryzysie. Przewidywalność. "Z nami może się będziecie nudzić, ale to my mamy doświadczenie i przez ten kataklizm wszyscy przejdziemy może nie suchą stopą, ale na pewno z głową ponad powierzchnią wody". W tym tygodniu dowiedzieliśmy się, że nudno nie będzie, i radzimy głęboko wciągnąć powietrze do płuc.
W dniu, kiedy rządowi Niemiec po raz pierwszy w powojennej historii nie udaje się sprzedać swoich obligacji, a złoty stacza się w dół, prezesi największych polskich spółek z udziałem Skarbu Państwa mają poważniejszy problem: jakie kopaliny i w jaki sposób zostaną opodatkowane, i z kim z rządu należy o tym rozmawiać. Za gaz, miedź i węgiel odpowiedzialnych jest pięciu ministrów. Żaden nie wie, jak ma wyglądać nowy system podatków. A prezesi KGHM, PGNiG, Orlenu i kilku fajnych kopalni nerwowo przebiegają palcami po kalkulatorze, patrząc, jak rynki wyceniają ryzyko trudnych do przewidzenia decyzji rządu.
Agencje ratingowe też liczą i wciąż się nie doliczyły, skąd premierowi wzięło się aż 13 mld z podniesienia składek rentowych. Albo jak to możliwe, że po czterech latach wspólnych rządów i długich miesiącach dyskusji koalicjant proponuje odrębny od rządowego projekt ustawy o systemie naliczania składek zdrowotnych dla rolników. Giełdy szaleją, a my pogrążeni w spekulacjach, co za czort z tym nowym systemem emerytalnym dla sędziów. Jak ma na tym korzystać budżet, skoro państwo będzie do tego dopłacać?
Pamiętając, jak skończyła się przygoda z jednym okienkiem, aż strach teraz pomyśleć, jak skończy się ambitny plan zlikwidowania papierowej dokumentacji w urzędach na rzecz elektronicznej.
Wielki myśliciel Alexis de Tocqueville po długiej podróży przez indyjskie gubernie w pierwszej połowie XIX w., obserwując bałagan i – jak to napisał – brak intelektualnej dyscypliny, doszedł do wiekopomnych wniosków. Jeden z nich brzmiał: najgroźniejszy moment przychodzi wtedy, kiedy marny rząd podejmuje ambitne reformy.