Walka z kryzysem w strefie euro zamieniła się w ostrą rywalizację. W mediach widzimy jedynie jej odpryski. W cieniu większe państwa europejskie zabierają ze stołu, ile się da. Wrócił konflikt mocarstw, w którym pomniejsi gracze stają się pionkami. Kiedy już opadnie kryzysowy kurz, nastanie nowy ład europejski. Jeśli Polska chce mieć w nim cokolwiek do powiedzenia, musi przystąpić do rozgrywki, wchodząc w koalicje. Z kim? Z tym, kto zagwarantuje nam większe korzyści.
Prawo europejskie nie jest już areną zmagań wielkich graczy, nawet zapowiadane reformy dyscyplinujące budżety narodowe zostaną przeprowadzone tak, by nie trzeba było pytać społeczeństw w referendach. Nie czas na sentymenty i trzymanie się litery przepisów, łamią je wszak jawnie najważniejsze państwa UE. W takiej sytuacji wielkiego wyboru nie mamy, trzeba uprawiać własną grę, by nie wypaść z siodła i nie skazać Polski na marginalizację na wschodniej flance Unii.
Obecnie tylko trzy państwa są rozgrywającymi, reszta biernie się przygląda lub kibicuje im, licząc na pomoc finansową. To Niemcy, Francja i Wielka Brytania. Ich interesy nie są zbieżne, co pokazały choćby marne rezultaty szczytu Merkel-Sarkozy w Paryżu. Mało tego, także ich wyobrażenie Europy w perspektywie długoterminowej się różni.
Musimy wybrać, co jest dla nas korzystniejsze, z kim ugramy więcej w obecnej walce o nowy kształt UE. Żadnych mrzonek o samodzielnej batalii, żadnych emocji. Postawmy na chłodną kalkulację, inni robią dokładnie to samo, nie przejmując się interesami i uczuciami mniejszych graczy. Ale jeśli wybierzemy już sojusznika i poprzemy jego wizję Europy, musimy wytargować za to, ile się da. Przede wszystkim ochronę naszej gospodarki, warunki do poprawy jej konkurencyjności, czas na zreformowanie prawa pracy i biurokracji. Jeśli to się uda, kto wie, może za parę lat to my będziemy stawiać warunki w kolejnej europejskiej rozgrywce.