Szczyt ostatniej szansy nie zakończy kryzysu, ale zakończył pewien etap w historii. Stary Kontynent znowu rozjeżdża się nam na dwie Europy. Kryzys finansowy obudził demony.

Z jednej strony zbliżył rządy i zmusił je do oddania części swojej suwerenności unijnym instytucjom, ale z drugiej strony zepchnął na ubocze kraje spoza strefy euro. To nie jest koniec Unii, a poparcie Polski dla paktu w żadnym wypadku nie jest utratą suwerenności. To jest co najwyżej przyznanie się do statusu gorszego państwa. Z ograniczonymi obowiązkami, ale też bez wpływu na formującą się rzeczywistość.

Brytyjski premier David Cameron mówił w piątek o rozchodzeniu się płyt tektonicznych Europy. Nieco pompatyczna metafora, ale i to można by przełknąć, gdyby nowy plan ratunkowy cokolwiek ratował. Mechanizm dyscyplinujący zajmuje się zaś wyłącznie skutkami, a nie przyczynami kryzysu. Problem Unii Europejskiej nie wynika z deficytu budżetowego. To zaledwie efekt braku konkurencyjności, źle alokowanych finansów publicznych, rozdawnictwa socjalnego. Nakładając symboliczne kary na państwa, które "nagminnie" przekraczają progi deficytu budżetowego, nikogo do niczego się nie zmusi. Tym bardziej że nagrodą za deficyt będą teraz znacznie większe pieniądze z funduszu ratunkowego. I to był główny argument Wielkiej Brytanii, która odmówiła przystąpienia do paktu.

Dokładnie 16 lat temu w Madrycie powołano do życia euro. Miało to pomóc w zasypaniu różnic miedzy narodami. Na pełną integrację dawano sobie wtedy 15 lat. Jeżeli był jakiś poślizg przy wdrażaniu planu, to nie dlatego, że dążenie do perfekcji tyle trwało, ale dlatego, że wspólnota interesów była coraz słabsza, nie silniejsza. Teraz okazuje się, że ta wspólnota musi być jeszcze bardziej okrojona, żeby przetrwała.

Polska nie musi się dziś obawiać utraty suwerenności. Przeciwnie, zagrożeniem może być utrata suwerenności przez innych i budowanie na kontrze do nas europejskiej tożsamości.