Zniknął strach przed represjami, zniknęła moda na Putina, zniknęło przekonanie, że jak będziemy siedzieć cicho, to on nam pozwoli się bogacić. I pojawił się strach na Kremlu. Bo przeciw fałszowaniu wyników wyborczych i przeciw bezwstydnej bezkarności partii władzy wypowiadają się już nie tylko odwieczni opozycjoniści, których można zamknąć w jednym areszcie, ale i celebryci, syci przedstawiciele klasy średniej.
To wszystko przypomina przebudzenie Arabów, choć zapewne nie skończy się tak jak w Libii (likwidacją znienawidzonego przywódcy) czy nawet Tunezji (ucieczką dyktatora za granicę). Rosja to nie Afryka Północna. Ale w obronie reżimów pojawiają się na Zachodzie podobne argumenty. Z tym najważniejszym: po obecnej władzy może przyjść gorsza. Tak było z podtrzymywaniem w Egipcie Mubaraka, który miał nas chronić przed terrorystami islamskimi.
Tak jest i z Putinem, który jest ponoć lepszy od tych, którzy przyszliby na jego miejsce. Bo nogami już przebierają rosyjscy komuniści i nacjonaliści. To oni ramię w ramię protestują w Moskwie z prozachodnimi liberałami, z arcymistrzem Kasparowem, pisarzem Akuninem i młodzieżą tworzącą podziemną społeczność internetową. To oni nagłaśniają przykłady fałszerstw.
Skąd to pyszałkowate przekonanie, że Rosjanie nie są sami w stanie dobrać sobie odpowiedzialnych rządzących? Że nie dorośli do demokracji? To prawda, że część komunistów kultywuje Stalina, co nie tylko w Polsce nie może się podobać. Prawdą jest jednak również i to, że przez kilkanaście lat władzy Putina nie poznaliśmy wszystkich dokumentów o zbrodniach stalinowskich. Nie usłyszeliśmy, że są ludobójstwem.
Ważne nie jest to, czy politycy rządzący w Rosji będą się wywodzili z partii, która ma w nazwie "komunistyczna", ale to, czy wolne wybory, w których wyniku dojdą do władzy, nie będą ostatnimi demokratycznymi wyborami w Rosji. Nie ma powodu, by tylko ze względu na pamięć o zbrodniach Stalina zakładać, że to niemożliwe. W Indiach czy na Cyprze komuniści uczestniczą w demokratycznej grze wyborczej.